poniedziałek, 28 lutego 2011

O Kosińskim niejasno

„Good night Dżerzi” – Janusz Głowacki

Janusz Głowacki to pisarz przez duże „P”. Do grupy tej, stosunkowo nielicznej w przypadku współczesnych autorów polskich, zaliczyłbym może z tuzin twórców. Na przykład Łysiak – tak, ale Grochola – nie… zdecydowanie nie. Tym niemniej powiedziałbym, że książka „Good night Dżerzi” rozpoczyna, zdaje się, okres schyłkowy w twórczości Głowackiego. Szkoda? Ano, szkoda, ale przecież nic nie trwa wiecznie. W każdym razie ja pretensji i żalu do niego nie mam.

Co nazywam okresem schyłkowym? Wyjaśniam, żeby nie było wątpliwości i domysłów, o co też może mi chodzić: okres schyłkowy w przypadku Pisarza to czas, w którym warsztat nadal ma znakomity, wręcz rewelacyjny, ale… Ale nie bardzo ma już o czym pisać.

O „Good night, Dżerzi” nie wiedziałem nic i nic na temat tej książki nie czytałem. Wystarczyło nazwisko Autora na okładce, żebym chciał ją mieć, a przynajmniej przeczytać. Do chwili, gdy wziąłem ją do ręki sądziłem, że chodzi o New Jersey, stan w północno-wschodniej części USA, którego nazwę wymawia się podobnie do „Dżerzi” Głowackiego. Książki o Kosińskim (Lewinkopfie) się nie spodziewałem.

Kiedy byłem nastolatkiem i nieco później, „Malowany ptak” i jego autor istnieli tylko w drugim obiegu, czyli: oficjalnie nie istnieli, ale istnieli. Zwłaszcza w kręgach ludzi z pretensjami do grupy kulturalnej inteligencji. Bo była jeszcze inteligencja techniczna, ale ta ekscytowała się „Obróbką skrawaniem”. W trzech tomach.

„Malowanego ptaka” należało znać i cmokać z zachwytu i ze znawstwem nad jego głębią, symboliką i czym tam jeszcze. Cmokać trzeba było wyraźnie, acz z niewielką nutą nonszalancji – Kosiński? Jasne, już dawno, niezły. Przez co rozmówca miał rozumieć, że nie takich Kosińskich się czytywało i… rozumiało. Mętne i niesprawdzone informacje na temat życia Kosińskiego – ponoć wysoce skandalicznego – oczywiście podsycały zainteresowanie „Malowanym ptakiem”. W każdym razie był idolem, choć nie w takim sensie jak Justin Bieber. Ale przecież nie o niego tu chodzi.

„Good night, Dżerzi” to książka o Kosińskim. Uwaga! Proszę tego nie pomylić z biografią! Głowacki nie napisał biografii Kosińskiego i nie wiadomo, czy ktokolwiek kiedykolwiek to zrobi, w związku z krętactwami, kłamstwami, półprawdami, rojeniami, fantazjami, które ten na swój temat wymyślał, kolportował i raz potwierdzał, a innym razem dementował. Nie można nawet powiedzieć, żeby w swojej książce Głowacki odbrązawiał postać Kosińskiego, bo… bo wizja Kosińskiego, jaką kreuje Głowacki, jest równie fantastyczna, a nawet oniryczna.

Głowacki wymyślił zgrabną sztuczkę – nie pisał biografii Kosińskiego, ale scenariusz do filmu o nim. Filmu też, rzecz jasna, wymyślonego, fikcyjnego. Ujęcia, plany, skoki w czasie i przestrzeni, bo to i Polska, i ZSRR, i USA… Pewne elementy są fantazją Głowackiego, inne Kosińskiego, a jedne nakładają się na drugie w jakimś obłędnym chocholim tańcu. Przed kompletnym chaosem ratuje powieść tylko znakomity warsztat Głowackiego.

Czy „Good night Dżerzi” ma, albo może mieć, jakąś wartość dla czytelnika, dla którego hasła Kosiński czy „Malowany ptak”, nie mają głębszego, sentymentalnego znaczenia, nie są ważnym i wyraźnie zapamiętanym elementem kulturalnej i literackiej edukacji? Nie wiem, ale… mam co do tego spore wątpliwości.