wtorek, 12 lutego 2008

003 Przychodzę na świat

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 003.


W połowie XX wieku, w okolicznościach bliżej mi nieznanych, spotkali się ludzie zupełnie nieodpowiedni i dzięki temu, a może mimo to, jesienią 1958 roku wyjątkowo niezdrowo i o miesiąc za wcześnie, przyszedłem na świat. Oczywiście wtedy nikt sobie jeszcze nie zdawał sprawy z faktu, że moi rodzice są zupełnie nieodpowiedni zarówno dla siebie nawzajem, jak i dla mnie. Ale o tym nieco później.

Urodziłem się jako dziecko z nadzieją i niepokojem oczekiwane – podobno. Od ślubu rodziców minęło już kilka lat, matka miała za sobą dwa poronienia… Mało brakowało, a i ze mną by się nie udało. Przyszedłem na świat w ósmym miesiącu ciąży, wtajemniczeni wiedzą, że to znacznie większy problem niż z noworodkiem siedmio, a nawet sześciomiesięcznym, i początkowo nie wykazywałem zbytniej chęci do życia. W szpitalu położniczym matkę kilka razy budzono w nocy słowami „proszę wstać, dziecko kona” i sprowadzano pod inkubator, w którym leżałem.

Tą koszmarną historię, a zwłaszcza dramatyczne zdanie „proszę wstać, dziecko kona”, słyszałem od matki mnóstwo razy, może ze sto. Opowiadała mi ją z wyraźną przyjemnością i chyba czymś w rodzaju satysfakcji. Trwało to od mojego wczesnego dzieciństwa do samej jej śmierci.
Prawdopodobnie, gdyby w moim domu istniał zwyczaj rozmawiania, porozumiewania się czy komunikowania, to pewnie wreszcie kiedyś zapytałbym ją, czemu mi to robi? Po co? Co chce w ten sposób osiągnąć? No, ale z matką się nie rozmawiało, więc do dziś nie wiem, czy oczekiwała wdzięczności, przeprosin, czy jedynie wystarczało jej wpędzanie mnie w poczucie winy.


Wspomniałem, że byłem dzieckiem chcianym i oczekiwanym - być może… wierzę w każdym razie, że moim rodzicom, a matce na pewno, tak się wtedy mogło wydawać. Natomiast faktem jest, że urodziła mnie mając 28 lat, kiedy oboje z ojcem mieli już za sobą kilka lat „luźnego”, dość wygodnego życia, bez większych problemów finansowych, zobowiązań czy odpowiedzialności za kogoś jeszcze.
Matka opowiadała czasem o swoim życiu przed moim urodzeniem i wyglądało na to, że wiele w nim było dancingów, rozmaitych wyjazdów, towarzystwa, zabaw. Poza tym matka namiętnie uprawiała lekką atletykę na dość wysokim poziomie, była też sędzią siatkówki, a tego wyraźnie było jej żal.

W końcu jakoś się jednak wykaraskałem i po kilku czy kilkunastu tygodniach matka wróciła ze mną do domu. Do siódmego roku życia domem był dla mnie „kołchoz” przy ul. Ozimskiej 3. Dokładnie w tym miejscu, gdzie obecnie straszy (są tacy, którzy twierdzą, że zdobi) futurystyczny, ze szkła i aluminium, biurowiec PZU.

Przez te siedem lat moi rodzice i ja tylko raz opuściliśmy „kołchoz” na dłużej. Był to tak zwany „incydent jędrzejowski”. Ojciec (bez wykształcenia) został kierownikiem prewentorium w Jędrzejowie, a matka (technik włókiennik) podjęła tam pracę jako dietetyczka. Bardzo szybko okazało się, że ojciec nadużywa kierowniczej władzy, alkoholu, służbowej kasy i zatrudnionych w prewentorium kobiet, więc jego dalsza kariera uległa pewnemu… hm… jak by to powiedzieć… zaburzeniu. Z podkulonymi ogonami wróciliśmy do „kołchozu”.

Z opowieści matki, która to wydarzenie postrzegała jako jedno z większych upokorzeń w życiu z ojcem wynika, że wtedy też po raz pierwszy zaproponowała mu rozstanie i rozwód. Ojciec – to też wiem z jej opowiadań – zastosował wówczas sprawdzony męski manewr i oświadczył, że jak matka go porzuci, to on się otruje. I żeby wykazać determinację i poważne zamiary, przystąpił niezwłocznie do tego trucia się poprzez konsumpcję mydła toaletowego o wdzięcznej nazwie „7 kwiatów”.
Matka wspominała, że było to widowisko żałosne (no, myślę!), ale… najwyraźniej jednak skuteczne, bo z ojcem została.


W tamtym okresie ojciec miał wykształcenie podstawowe, matka dyplom technika. Były to czasy, w których mawiano jeszcze „pan/pani technik” i faktycznie tytuł ten miał istotne znaczenie i wartość. Matce jednak nie wystarczył, miała ambicje, chciała studiować. I tu znów na scenę wkroczył ojciec. Przekonał ją, że głupio będzie wyglądało jeśli ona będzie miała wyższe studia, a on tylko podstawówkę, i jakoś namówił, żeby poczekała z tymi studiami aż on zrobi maturę. Matka się zgodziła i - co było do przewidzenia - nigdy już tych swoich studiów nawet nie zaczęła. Ojciec, odchodząc z tego świata, miał magisterium z prawa.

Po powrocie z Jędrzejowa do Opola i „kołchozu”, ojciec zaczął pracę w Zakładach Mięsnych i chodził do wieczorowej szkoły średniej. Matka pracowała w Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego (tak zwana Cepelia). Ze swoim dyplomem i znajomością przedmiotu szybko została cenionym rzeczoznawcą i zarabiała kupę pieniędzy.
Kiedy w Zakładach Mięsnych wybuchła afera kryminalna – w tamtych czasach mnóstwo było rozmaitych przemysłowych i innych afer, a w przemyśle spożywczym to już obowiązkowo, to była tylko kwestia czasu, kiedy wybuchnie kolejna – ojciec rzekomo (relacja nienawidzącej go matki) zadenuncjował swoich kolegów i współpracowników i w zamian, w nagrodę, przyjęto go do pracy w milicji (MO). No, może…

W 1963 roku urodził się mój brat, a w 1965 rozstaliśmy się z „kołchozem” przeprowadzając się do nowego mieszkania w blokach.

Od dłuższego już czasu między rodzicami było bardzo źle, nie było tajemnicą, że ojciec ma kochankę i rzeczywiście w niedługim czasie po przeprowadzce definitywnie opuścił dom i rodzinę.