poniedziałek, 9 marca 2009

Opowieść o „przyjaźni”…

„Kamraci” – Hans Hellmut Kirst


Rzecz dzieje się wiosną 1961 roku w niewielkiej miejscowości Rheine-Bergen, gdzieś w Republice Federalnej Niemiec. Mieszkają tam i prowadzą rozmaite interesy dawni koledzy frontowi z drużyny kaprala Karola Schulza. Jeden prowadzi hotel, drugi ma firmę budowlaną, trzeci jest szefem na stacji benzynowej; jest wśród nich prawnik, taksówkarz, właściciel zakładu pogrzebowego… Zwyczajni ludzie, którzy po prostu starają się jakoś radzić sobie w życiu, zbudować je na nowo, zapominając o koszmarze wojny, w której brali udział jako zwykli żołnierze.
Cały czas utrzymują ze sobą kontakty, cały czas i przy każdej okazji, bez okazji zresztą też, zapewniają się wzajemnie o swojej wspaniałej, dozgonnej przyjaźni, o prawdziwym braterstwie.

Pewnego razu, zupełnie przypadkiem, jeden z nich spostrzega w przejeżdżającym autobusie znajomą twarz. Jest nawet pewien, że rozpoznał Michała Meinersa, jeszcze jednego członka drużyny Schulza.
Problem w tym, że dotąd wszyscy oni byli pewni, że Meiners zginął 20 kwietnia 1945 roku.

Dawni towarzysze broni początkowo bagatelizują zdarzenie, upierając się, że ich koledze na pewno coś się przywidziało. Ale później Meinersa widzi jeszcze jeden z nich, i jeszcze jeden…

Sytuacja się komplikuje. Okazuje się, że wtedy, w ostatnich dniach wojny, miało miejsce zdarzenie, które wszyscy kamraci najchętniej wymazaliby ze swojej pamięci – co też zresztą w dużej mierze im się udało. A udałoby się może całkowicie, gdyby nie powrót Meinersa… On tam wtedy był… pamięta… wie… Po co wrócił?

Jest to dosyć przygnębiająca książka o obłudzie i zakłamaniu, o strachu i braku sumienia, o wybiórczej pamięci i manipulowaniu moralnością i uczciwością.