poniedziałek, 19 kwietnia 2010

022 Wewnętrzne szczęście

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 022.


„Trudno jest odnaleźć szczęście w sobie, ale tak naprawdę nie da się go znaleźć nigdzie indziej” – bardzo zgrabne powiedzenie, być może prawdziwe, nie wiem. Niewątpliwie sprawia dobre wrażenie. Niestety, nie zawiera żadnej wskazówki, instrukcji, jak tego szczęścia w sobie szukać; najlepiej jeszcze skutecznie. Tym niemniej, jeśli nawet tak właśnie sprawa się przedstawia i szczęście można znaleźć tylko w sobie, to natychmiast pojawia mi się wątpliwość, czy ja potrafię z takiej informacji skorzystać? Albo czy potrafiłbym czterdzieści lat temu? Tak czy inaczej, podobnej sugestii z dzieciństwa sobie nie przypominam. Podobnie, jak określenia „bilans emocjonalny” i związanej z nim porady, że na dłuższą metę powinien jednak być dodatni. Tym niemniej z tej prawdy, w sensie praktycznym, bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę już w wieku lat siedmiu-ośmiu.

- Czemu jesteś taki smutny, czym ty się znowu martwisz? – matka kolejny raz pytała z dezaprobatą i jakby zniecierpliwieniem – stało się coś złego?
- Nie, nic – odpowiadałem, wtedy jeszcze szczerze i otwarcie – tylko… nie mam się z czego cieszyć.
- Jak to, nie masz z czego? – kompletny brak zrozumienia aż dudnił w jej głosie – jak to nie masz się z czego cieszyć? Przecież jesteś młody, zdrowy… czy to nie jest wystarczający powód?
- No… tak, jest – odpowiadałem z rezygnacją – ta wymiana zdań była bezcelowa, nie potrafiliśmy się zrozumieć.

To, że jestem młody i zdrowy powodem do radości nie było. Do pewnego stopnia dlatego, że było to coś oczywistego, naturalnego. Wtedy nie znałem przecież jeszcze innego stanu, jak bycie młodym i zdrowym. Jednak podstawowy problem polegał zdaje się na tym, że to było… wewnętrzne, a ja całe życie powodów do radości szukałem na zewnątrz, poza sobą. Szybko też nauczyłem się je wynajdywać. Nie, to nie musiały być jakieś wielkie rzeczy; wystarczało coś smacznego do jedzenia, ciekawy film w telewizji, dobra książka, w którą będę mógł się zagłębić wieczorem, po odrobieniu lekcji, przed snem.
Przy okazji łakoci, dobry obiad, owoc, zwykłe ciastko, zauważyłem też pewną prawidłowość – kiedy już je zjadłem, radość rozwiewała się jak dym, znikała bez śladu. Ciastka już nie było, a więc nie było też z czego się cieszyć.
Uczyłem się w ten sposób praktycznie starego powiedzenia, że „nie można jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko”, a także tego, że przyjemność jedzenia jest w sumie krótka i dość często dostarcza zdecydowanie mniej uciechy, niż samo oczekiwanie na nią.
Do tych celów, to jest poprawiania sobie bilansu emocjonalnego, lepsze były książki – dostarczały przyjemności zdecydowanie dłużej, niż trwa zjedzenie ciastka za dwa złote. Albo i kilku, ale na taką rozpustę nie było nas wtedy stać.
Czemu za dwa złote? To wspomnienie z drugiej połowy XX wieku. Wtedy wszystkie ciastka (na przykład pączki i inne tej wielkości) kosztowały w każdym sklepie, czy piekarni, dokładnie dwa złote. Dla porównania, zwykła bułka kosztowała pięćdziesiąt groszy, a chleb cztery, albo sześć złotych, zależnie od wielkości.

Kiedy po wielu latach braku jakichkolwiek kontaktów odwiedziłem ojca w jego miasteczku, podczas spaceru kupił w cukierni dziesięć pączków. Aż mi dech zaparło. To był widoczny objaw luksusu, a nawet hulaszczego trybu życia. Jeśli w moim domu kupowano ciastka za dwa złote to po jednym, no, ewentualnie po dwa dla każdego. Liczba ciastek musiała być zawsze dokładnie wyliczona, żeby wszyscy domownicy mieli po równo. A ojciec kupił dziesięć dla trzech osób! To się nie mieściło w głowie…

Jak już wspomniałem, książki starczały na dłużej. Zawsze skrzętnie dbałem o to, żeby mieć co czytać. Kiedy zbliżałem się do końca jakiejś książki, a nie miałem w zapasie żadnej nowej, czy pożyczonej z biblioteki, wybierałem z domowych zbiorów coś, co już czytałem, znałem. Zawsze musiałem mieć coś do czytania na zapas, na później. Jak narkoman kolejną dawkę, przygotowaną na następny raz.
W tamtych czasach książki były zdecydowanie tańsze niż obecnie, ale to nadal nie oznaczało, że mogliśmy kupować ich tyle, żeby zaspokoić nasze apetyty na lekturę. Nasze, bo mnóstwo czytała także matka, a później i brat.
Należałem wtedy zarówno do biblioteki szkolnej, jak i do miejskiej (oddział dla dzieci i młodzieży), a mimo to bywało, że przebiegałem nerwowo wzrokiem tytuły na domowych półkach, żeby zabezpieczyć sobie coś do czytania na później. Wtedy zresztą nauczyłem się, że wiele książek można czytać więcej niż jeden raz, że nie zawsze chodzi tylko o fabułę, o to, co będzie dalej. W przypadku wielu pozycji ważniejszy był klimat, nastrój, uczucia, jakie wzbudzała lektura.

Matka czytała zawsze na leżąco. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby siedziała przy stole i czytała książkę. Przejąłem to po niej. Mnie też pewnie nikt nigdy nie widział czytającego w pozycji siedzącej. Jest dla mnie czymś oczywistym i zupełnie naturalnym, że do czytania należy się położyć.