niedziela, 19 maja 2024

Spiskowcy ratują Hiszpanię

 „Reina Roja. Czerwona królowa” - Juan Gómez-Jurado

Tytuł dziwny, bo „reina roja” to po hiszpańsku właśnie „czerwona królowa”. Jakaś nowa moda czy maniera na powtarzanie tytułu w różnych językach? To zapewne historyjka dla dzieci „Przygody owcy” zostanie wydana pod tytułem „Przygody owcy. The adventures of a sheep. Las aventuras de una oveja. Die Abenteuer eines Schafes”. Może trochę za długie, ale za to jakże ambitne i zwracające uwagę! Zwłaszcza, gdy dział marketingu przeforsował w wydawnictwie kosztowną i szeroko zakrojoną akcję reklamową. No, trudno, jak trzeba, to trzeba.

W sensie… jak by to powiedzieć… technicznym książka napisana koszmarnie. Nie wiem czy to wina autora, czy tłumacza, czy redaktora, czy korektora, ale przekład sprawia wrażenie wykonanego za pomocą Google Translate. Szczoteczka do zębów tonąca (w czym?) w połowie drogi (do czego?). Imperium pyłowe ojca (???). Telefon na podeście schodów, taki, do którego wrzuca się monety i który wibruje przy uchu, kiedy przychodzą wiadomości WhattsApp (sic!). Główna bohaterka cierpi na anosmię, nie czuje żadnego zapachu, a w zasadzie… tu uwaga – tylko słony i słodki, bo reszta smakuje jak papier (ups!). I mnóstwo innych takich.

Jestem pewien, że powieść tego autora podoba się Hiszpanom. W milutki sposób głaszcze ego mieszkańców i obywateli tego kraju, bo według Juana Gómeza-Jurado w Hiszpanii wszystko jest najlepsze, najwyższe, największe, a główna bohaterka, Antonia Scott, jest oczywiście najinteligentniejszą osobą na świecie.

Jest w powieści element rzeczywistości. Wiele zbrodni zostałoby wyjaśnionych, mnóstwo spisków udaremnionych, afer gospodarczych ujawnionych, gdyby urzędy i instytucje (a także konkretne osoby) były w stanie współpracować, dzielić się informacjami, działać razem, a nie konkurować ze sobą – ze szkodą dla społeczeństw, oczywiście. I tu kończy się realizm, a zaczyna naiwna i naciągana teoria spiskowa. Grupa najbogatszych ludzi zakłada tajną organizację, której celem jest ratowanie świata i ludzkości przed nią samą, jej głupotą i nieudolnością. Tajna organizacja ma w każdym kraju jednego człowieka, nazywanego Mentorem, który jest łącznikiem organizacji ze światem realnym i oficjalnym oraz jedną Czerwoną Królową, osobę o niesamowitej inteligencji i paranormalnych zdolnościach.

W ogromnej willi znalezione zostały zwłoki syna prezeski największego banku w Hiszpanii. Ciało specjalnie upozowano, po pozbawieniu go całej krwi. Niewielka ilość tej krwi znajduje się w kielichu, który trup trzyma. Na jego głowie znaleziono ślady oliwy. W willi nie odkryto żadnych śladów, co oznacza, że zbrodni dokonano w jakimś innym miejscu.
Córka najbogatszego w Hiszpanii potentata została porwana. Kierowca specjalnego samochodu z przyczepą do przewozu koni, którym jechała, wioząc ukochaną klacz, został zamordowany, medalowy koń wyścigowy też stracił życie. Mijają godziny, a nie pojawiło się żadne żądanie okupu.

W przypadku tak wysoko postawionych ofiar sprawą zajmowałaby się tylko ta tajna organizacja, ale ojciec uprowadzonej kobiety zawiadomił policję, więc wmieszał się w to Wydział Porwań i Wymuszeń Policji Krajowej, a konkretnie kapitan Parra. Rzecz jasna od razu pojawiły się spory kompetencyjne.
Sprawę prowadzi Antonia Scott, Czerwona Królowa Hiszpanii, z pomocą inspektora Jona Gutiérreza (pederasty), którego Mentor nakłonił do współpracy właściwie szantażem.

Relacja z następujących po sobie wydarzeń odbywa się z różnych punktów widzenia, bo to i Antonii Scott, i Jona Gutiérreza, i kapitana Parry, i Carli (ofiary porwania), i Bruna (dziennikarza), i wreszcie samego sprawcy o pseudonimie Ezequiel.

Powieść może nawet nie jest taka zła, jak mogłoby się to wydawać po lekturze mojej opinii, jest nawet momentami wciągająca (a momentami są to dłużyzny, zwłaszcza rozmyślania Carli) i naprawdę chciałem dobrnąć do końca, żeby dowiedzieć się o co w końcu chodzi. Nie była jednak na tyle ciekawa, żebym planował lekturę kolejnych tomów z serii „Antonia Scott”.

poniedziałek, 13 maja 2024

Różne oblicza Ławrientija B.

 „Beria. Oprawca bez skazy” – Françoise Thom

Francuska sowietolożka Françoise Thom napisała gigantyczną (prawie tysiąc stron) biografię Ławrientija Pawłowicza Berii, radzieckiego działacza komunistycznego pochodzenia gruzińskiego, szefa NKWD, bezpośrednio odpowiedzialnego za mord polskich oficerów w Katyniu i wiele innych zbrodni.
Te akurat fakty nie ulegają najmniejszej wątpliwości, natomiast dopiero po odtajnieniu dokumentów ZSRR, już po rozpadzie tego kraju, okazało się, że Beria był również autorem najbardziej liberalnego projektu zmian ustrojowych ZSRR, na długo przed Gorbaczowem (np. likwidacja NRD). Najprawdopodobniej dlatego właśnie stracił życie po sfingowanym procesie wkrótce po śmierci Stalina, w 1953 roku.

Książek o tych czasach i o prominentach ZSRR, w tym Berii, napisano mnóstwo. Do każdej z nich, nawet do niezwykle rzetelnie opracowanej biografii Berii Françoise Thom, trzeba podchodzić bardzo ostrożnie. W czasach rządów Stalina wiele rozkazów wydawanych było tylko ustnie, tony dokumentów zniszczono, a niektóre na bieżąco fałszowano na potrzeby przyszłych pokoleń. W takich warunkach trudno o pełną wolność od interpretacji, a ta zależna jest od osobistych przekonań, nawet wiarygodnego historyka.

Dokumenty zatytułowane »Propozycje NKWD« są często jedynie formalnym ujęciem ustnych instrukcji Stalina. Dlatego bardzo trudno jest zidentyfikować własne inicjatywy Berii za życia Stalina*.

Pozycja zdecydowanie bardziej naukowa (historyczna) niż popularna, adresowana głównie do czytelników posiadających znakomite rozeznanie, na przykład, w polityce i historii ruchu komunistycznego w Gruzji, znających i pamiętających nazwiska lokalnych działaczy, rozumiejących ich spory kompetencyjne, manipulacje itp.

Opór gruzińskich komunistów wobec Federacji Zakaukaskiej, gdzie znaczne wpływy posiadała Armenia, miał swój odpowiednik na płaszczyźnie GPU – gruzińskie GPU było na noże z GPU Zakaukazia, któremu od wiosny 1924 r. przestało przesyłać opracowania zbiorcze. Ponieważ siedziby obu rywalizujących organizacji znajdowały się w Tbilisi, starcie zakaukaskiego GPU z jego gruzińską filią było tak ostre, że Epifan Kwantaliani i Beria, naczelnicy gruzińskiego GPU, zwrócili się w notatce z 7 maja 1924 r. o rozjemstwo Ordżonikidzego i Jagody, zastępcy Dzierżyńskiego. Skarżyli się, że zakaukaskie GPU podbierało gruzińskiemu GPU agentów i informatorów. Domagali się przy tym wyłączności operacyjnej w Gruzji, w tym także w działalności kontrwywiadowczej, w celu uniknięcia niezdrowego paralelizmu*.

Biografia obszerna, wiarygodnie opracowana i bardzo, bardzo trudna w odbiorze.



---
* Françoise Thom, „Beria. Oprawca bez skazy”, przekład Krystyna Antkowiak, Prószyński Media, 2016, e-book.

piątek, 10 maja 2024

Byliśmy potęgą w matematyce

 „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna” – Mariusz Urbanek

Mam pewne szczególne powody, by interesować się Stefanem Banachem, planowałem nawet o tych swoich sentymentach napisać, ale ostatecznie zrezygnowałem. Anegdota mogłaby nie być w pełni zrozumiała i miałaby się nijak do oceny książki.
Ośrodek naukowy we Lwowie, to, rzecz jasna, nie tylko Stefan Banach, do ważniejszych postaci należał Wacław Sierpiński, Hugo Steinhaus, Stanisław Mazur, Stanisław Ulam, który w Los Alamos pracował nad Projektem Manhattan (bomba atomowa), i wielu innych.

Lwowska szkoła matematyczna – szkoła naukowa zaliczana do tzw. polskiej szkoły matematycznej (drugą była, konkurująca do miana najlepszej, warszawska szkoła matematyczna, zajmująca się teorią mnogości i topologią), działająca w dwudziestoleciu międzywojennym we Lwowie, skupiona wokół Stefana Banacha i Hugona Steinhausa. Lwowska specjalizowała się w analizie funkcjonalnej i wydawała „Studia Mathematica”. Powstała dzięki wcześniejszym staraniom profesora Wacława Sierpińskiego, pragnącego przekształcić Uniwersytet Jana Kazimierza w stolicę polskiej matematyki. W okresie II Rzeczpospolitej w zasadzie się to udało. A dokładniej to jego następcom. Sierpiński w dniu wybuchu I wojny światowej jako obywatel Austro-Węgier (Lwów znajdował się w tym zaborze) został internowany w Rosji, gdzie bawił na wakacjach z rodziną, i mógł wrócić do kraju dopiero w 1917 roku, jednak wtedy wybuchła wojna polsko-ukraińska oraz wojna polsko-bolszewicka, więc ostatecznie przeniósł się na nowy Uniwersytet Warszawski.

Opracowanie Urbanka to kawał rzetelnej historii specyficznego środowiska i ludzi je tworzących, choć oczywiście nie wszystkich. Na pamiątkowym zdjęciu widać co najmniej kilkadziesiąt osób, ale też nie wszystkie one odegrały znaczące role w tworzeniu lwowskiej szkoły matematycznej.
Poszczególne rozdziały w książce, mniej więcej chronologicznie, poświęcone są kilku geniuszom matematycznym, ich osiągnięciom naukowym, ale też osobistym przeżyciom. Bywają też w niej anegdoty. Choćby taka: Hugo Steinhaus często powtarzał, że największym jego osiągnięciem było… odkrycie Stefana Banacha. Albo to: Banach nigdy nie skończył wyższych studiów (studiował zaledwie dwa lata), więc na specjalną zgodę na zatrudnienie go, jako asystenta na uczelni, Steinhaus musiał prosić samego ministra. Inna anegdota mówi o podstępie, dzięki któremu udało się nakłonić Banacha do zdania egzaminu doktorskiego, bo on sam nie miał na to ochoty – ale to historyjka na pewno powszechnie znana.

Po II wojnie światowej Hugo Steinaus (wraz z częścią kadry naukowej) przeniósł się do Wrocławia, Stanisław Mazur do Warszawy, Stefan Banach nie zdążył przenieść się do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński. Zmarł w sierpniu 1945 roku na raka płuc.

Jeśli ktoś miałby obawy, to informuję, że jest to historia ludzi, czasów i miejsc, a nie trudne rozważania matematyczne. Dzięki „Genialnym” można też zorientować się, jakie straty poniosła polska inteligencja, na skutek celowych działań Niemców i Rosjan.

niedziela, 5 maja 2024

Brzechwa to nie tylko bajki!

 „Brzechwa nie dla dzieci” – Mariusz Urbanek

Ciekawie napisana biografia Jana Wiktora Lesmana (1898-1966), prawnika pochodzenia żydowskiego, specjalizującego się przede wszystkim w prawie autorskim, biorącego udział w tworzeniu podstaw ochrony prawnej autorów w Polsce. Jako prawnik reprezentował Stowarzyszenie Autorów ZAiKS. W swoim drugim wcieleniu (pod pseudonimem „Szer-Szeń” lub „Inspicjent Brzeszczot”) był w latach międzywojennych niezwykle popularnym i krocie zarabiającym autorem tekstów satyrycznych dla kabaretów. Jednak jego marzeniem i ambicją było zaistnienie w kulturze polskiej, jako poważny i ceniony poeta, na wzór skamandrytów. To akurat nie udawało mu się bardzo długo. Jego wiersze latami uznawano za mierne, wtórne, sztuczne i ewidentnie inspirowane twórczością jego kuzyna, który nazwisko Lesman zmienił na Leśmian. Tenże Lesman/Leśmian uznał kiedyś, że dwóch poetów o tym samym nazwisku, to murowane problemy i nieporozumienia, więc zaproponował krewniakowi, żeby ten, na potrzeby poezji, używał pseudonimu Brzechwa (powiązanie ma to z pewną częścią strzały). 
Po latach Jan Brzechwa, jako poeta, osiągnął sukces, ale czy wypracował w końcu własny styl, czy obniżyły się (po wojnie) kryteria oceny poezji, to już kwestia inna.

Wracając do kraju, Brzechwa zabrał ze sobą grubą teczkę z wierszami. Był przekonany, że jest poetą równym najlepszym. Ale kiedy pokazał swoje utwory Bolesławowi Leśmianowi, kuzyn wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Ocenił, że wiersze są nic niewarte, ich autor nie ma czego w poezji szukać, a na koniec dał mu do przeczytania wydany właśnie debiutancki tomik innego młodego poety. To było Czyhanie na Boga Juliana Tuwima.
– Po przeczytaniu zniszczyłem swoje utwory i zacząłem od początku – powiedział Brzechwa pół wieku później Krystynie Nastulance.

Jan Brzechwa tworzeniem bajek i wierszyków dla dzieci zajął się dopiero przed czterdziestką i trochę jakby przypadkowo – chciał zwrócić na siebie uwagę atrakcyjnej przedszkolanki, spotkanej w otwockim pensjonacie, która mu się spodobała, więc napisał kilka wierszowanych dziecinnych opowiastek. Okazało się, że zostały one przyjęte z entuzjazmem i bardzo się podobały. Jednak pisanie dla dzieci było tym elementem jego aktywności życiowej, który cenił najmniej. Paradoksalnie z takiej właśnie twórczości znany jest obecnie najbardziej.

Złożył je najpierw w oficynie J. Przeworskiego, a kiedy tam nie znalazły uznania, zaniósł do Mortowiczów. Janinie Mortkowiczowej wiersze się spodobały, mimo wszystko jednak Brzechwa zdziwił się, kiedy zapowiedziała, że wyda je jako książeczkę dla dzieci. I to koniecznie z kolorowymi ilustracjami! Czekał na to blisko dwa lata, bo edytorka wypróbowała kilkoro plastyków, zanim zdecydowała się na rysunki Franciszki Themerson. Tuż przed gwiazdką 1937 roku w księgarniach pojawiła się pierwsza z dwu przedwojennych książek Brzechwy dla dzieci – „Tańcowała igła z nitką”.

Urbanek sportretował nie tylko Jana Brzechwę, ale też zaprezentował proces narodzin wolnej Polski, z rozbrajaniem Niemców włącznie, fascynację Brzechwy Piłsudskim, życie w Warszawie w latach dwudziestych i trzydziestych, II wojnę światową i niemiecką okupację, obrazki z czasów wczesnego PRL-u.

Nieco pokrętny tytuł. We współczesnej kulturze polskiej określenia „nie dla dzieci” albo „tylko dla dorosłych” sugerują treści erotyczne i brutalne – w biografii nie ma ani jednego, ani drugiego, więc żeby czytelnik nie poczuł się oszukany. Pozycja całkiem niezła, choć uważam, że można to wszystko było opisać lepiej, ciekawiej, szerzej opisując Brzechwę jako człowieka, a nie głównie jego osiągnięcia.

środa, 24 kwietnia 2024

Jakoś trzeba sobie radzić!

Kiedy byłem małym chłopcem zakompleksieni chłoporobotnicy (oraz inne osoby o podobnym poziomie intelektualnym) uważali, że nie wypada w towarzystwie, to jest poza wiejską karczmą i własnym gumnem, wypowiadać się byle jak, prosto i zwyczajnie, więc kopiowali wzorce z gazet i telewizji. Efektem tego było „spożyłem ½ litra alkoholu” (zamiast „wypiłem pół litra”), „udałem się” (zamiast „poszedłem”), „wyraziłem życzenie, by sąsiad…” (zamiast „kazałem ciulowi, żeby…”) itp. Te czasy już dawno minęły, ale nie minęła potrzeba podwyższania wartości swoich wypowiedzi, bo może moja normalna mowa zdemaskuje mnie jako matołka.

Czy wzorcami nadal są gazety i telewizja? I tak, i nie. Bo nie czasopisma i telewizja jako takie, ale reklamy w owych mediach wszechobecne. W innych mediach też.
Podstawowym zadaniem reklamy jest najpierw przyciąganie uwagi, a następnie zachęcanie, namówienie, przekonanie. Mnie zaczęło interesować to pierwsze, czyli konkretnie techniki, sposoby i metody przyciągania uwagi. Na przykład, bardzo dawno temu, podczas jakiejś kampanii prezydenckiej, pojawiły się bannery z hasłem „Pedros na prezydenta”. Dopiero po kilku dniach doklejano dalszy ciąg informacji, z którego wynikało, że Pedros to tylko marka kawy. W radiu natomiast zdarzały się sztuczki z wymową, na przykład „orbit gunterfresz”. I znowu dopiero po kilku dniach, wymowa „Winterfresh” była zmieniana na właściwą, ale błędna wersja przyciągnęła już uwagę tysięcy ludzi. Tych reklam nie było za bardzo jak kopiować i używać w codziennym języku. Ale były i takie, które się przyjęły nieomalże powszechnie. Ćwikła z chrzanem. Oliwa z oliwek. Warto.

Jeśli ktoś słyszy/widzi coś takiego po kilkadziesiąt razy dziennie, to w końcu zaczyna bezrefleksyjnie powtarzać. Jego dzieci uczą się od niego, dzieci ich dzieci… w końcu prawie powszechnie w codziennym języku używamy prymitywnych chwytów reklamowych, zamiast normalnego języka.

1. Co to jest „ćwikła”? Ano, jest to sałatka warzywna z ugotowanych utartych buraków z chrzanem oraz innymi dodatkami. Czym w takim razie jest „ćwikła z chrzanem”? Czyżby sałatką z chrzanem z chrzanem? Sałatka z podwójną dawką chrzanu, czy jak? Taki napis („ćwikła z chrzanem”) mógłby też świadczyć, że na półki sklepowe trafia jakaś wybrakowana, albo wręcz przeciwnie: dietetyczna, supernowoczesna – ćwikła bez chrzanu!

2. Na butelkach napisano „olive oil” = olej oliwkowy. Tak jak rzepakowy, słonecznikowy, sezamowy, czy jakikolwiek. Najpierw najprawdopodobniej był błąd i Polacy uznali, że „olive” (oliwkowy, z oliwek) to samoistna nazwa. Błyskawicznie skorzystał z tego przemysł reklamowy i bębni we wszystkich mediach o „oliwie z oliwek”. Jeśli nawet jakoś pogodzić się z tą „oliwą”, bo jest to obecnie nazwa własna oleju oliwkowego; oliwa to jest olej z oliwek, olej oliwkowy. W przemyśle spożywczym nie istnieje żadna inna, więc dodawanie do oliwy określenia „z oliwek” ma tyleż sensu, co „jabłko z jabłoni”. Czy ktokolwiek mówi/pisze o tym, że zjadł jabłko z jabłoni, kupił jabłka z jabłoni, kompot ugotował z jabłek z jabłoni? Bełkot i tyle. Tak samo jak ta „oliwa z oliwek”. Ale faktem jest, że produkt reklamowany jako „oliwa z oliwek” sprzedaje się znacznie lepiej niż ten, sygnowany po prostu jako „oliwa”.

3. Ziutek chce mieć dyplom. Dobrze by było, gdyby zorientował się, po co mu ten papier. Może szef się upiera, żeby na tym stanowisku pracował ktoś z licencjatem? Wszystko jedno jakim, ale żeby jakiś był. A może Ziutek ma ambicje, chce zdobyć realną wiedzę i umiejętności, ale także dyplom, który będzie szanowany przez liczących się pracodawców na poziomie. W przypadku pierwszym najlepiej sprawdzi się jakaś nowa uczelnia w Bździnie Wielkiej, w której wystarczy regularnie płacić, żeby nie wywalili. W drugim przypadku warto, żeby Ziutek zainteresował się studiami dziennymi na Uniwersytecie Jagiellońskim.     Tak może wyglądać właściwe i sensowne użycie słowa „warto”.

Brak wyjaśnienia, w mowie lub piśmie, dlaczego warto to, a nie coś innego, świadczy o nadmiarze reklam w życiu. To w nich spopularyzowano owo „warto” do absurdu, ale – jak wyraźnie widać – spodobało się. Zwłaszcza w wersji „jesteś tego warta”. Oczywiście w reklamach nie docieka się nigdy, dlaczego to ja jestem warta, a Ziuta jednak nie. Takie ogólniki pomagają każdej/każdemu brać to do siebie, osobiście. „Warto kupić serek X” – a, przepraszam, dlaczego warto ten, a nie inne? Ale przecież ludzie żyjący bezrefleksyjnie nie zadają takich pytań.

Czytam książki od wielu lat. Pamiętam tysiące takich, w których warta, jeśli w ogóle się pojawiła, dotyczyła co najwyżej służby wartowniczej, straży. Obecnie, w książkach królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji, „warto dodać”, „warto zauważyć” i podobne, pojawiają się przeciętnie co pięć-dziesięć kartek. I to bez żadnej potrzeby, ot tak, żeby znaków było więcej. A może co młodszym królowym wydaje się, że skoro w reklamach pojawia się nagminnie, to jest to coś dobrego, właściwego? I na pewno lepiej dodać niż nie dodać?
Może już za dwie dekady nauczyciele w podstawówkach będą obniżali oceny za brak w wypracowaniu słowa „warto”?

Przy tej okazji przypomniałem sobie: „Myślenie ma kolosalną przyszłość”, ale niestety, to był  tytuł programu kabaretowego STS (data premiery 20 listopada 1955, Warszawa), więc lepiej nie traktować tego przesłania poważnie. Zwłaszcza w kraju, w którym inteligencję zlikwidowali Rosjanie i Niemcy. Skutecznie.

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Zmieniają się tylko dekoracje

 „Wszystkie nasze ciemne sprawy” – Jerzy Urban

Jerzy Urban – jeden z najlepszych felietonistów polskich XX wieku. Do oceny książki postawy moralno-politycznej autora i jego kariery mieszać nie zamierzam. Pamiętam, że matka, czytająca namiętnie „Kulisy”, była jego tekstami (pisanymi bodajże pod pseudonimem Kibic) zazwyczaj zachwycona. Podobał jej się głównie zmysł obserwacji autora, kapitalne słownictwo i jego poczucie humoru. Potwierdzam. Takie właśnie są albo raczej były te teksty.

„Wszystkie nasze ciemne sprawy” to zbiór kilkudziesięciu felietonów pisanych zapewne w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku i tychże czasów dotyczące. Jeśli nie wszystkie, to na pewno większość składa się z trzech elementów: wątku kryminalnego, często absurdalnego, opisu ówczesnego życia w PRL, to jest ludzi, spraw, zdarzeń, okoliczności, warunków oraz ironiczno-cynicznej puenty. Dodam, żeby nie było rozczarowań, że ten wątek kryminalny, to taki PRL-owski, siermiężny, przenno-buraczany, nie ma się czym ekscytować; manko w osiedlowym sklepie, defraudacja w urzędzie, podszywanie się pod kogoś z wyższym wykształceniem, udawanie męża Wrzesińskiej i takie tam.

Kiedy czytałem historię Amerykanina, prostego pracownika stacji benzynowej, który uwierzył, że za 120 dolarów zostanie dziedzicem polskiego tronu, przypomniały mi się współczesne afery, na przykład z saudyjskim księciem lub arabskim szejkiem, i uderzyło podobieństwo wtedy i dzisiaj. A konkretnie, jak niewiele się zmieniliśmy. W takich momentach robi się nieco mniej śmiesznie.

czwartek, 4 kwietnia 2024

Nie radzimy sobie bez wojen

 „Wojna. Krótka historia” – Jeremy Black

Jeremy Black (urodzony 30 października 1955) to brytyjski historyk, pisarz i były profesor historii na Uniwersytecie w Exeter; kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego (MBE). W zależności od źródła można się dowiedzieć, że napisał 70 albo 180 książek.
W przypadku powieści historycznych oraz książek popularno-naukowych nauczyłem się sprawdzać, kim jest autor i czy rzeczywiście ma w danym temacie coś sensownego do powiedzenia. Zbyt wiele razy niby to historyczne powieści polskich autorek okazywały się raczej fantastyką. Tak to już jest, że mądrzy ludzie mają przekonania zbudowane na wiedzy i doświadczeniu, ale wielu autorów polskich ma przekonania zamiast wiedzy i doświadczenia.

„Wojna. Krótka historia” – czterdzieści niezbyt długich rozdziałów. Od prahistorii do dnia dzisiejszego, a nawet nieco o przewidywalnej przyszłości. Jednak zacząć musiał autor od uzgodnienia z czytelnikiem, czym jest wojna, bo nie każdy konflikt między ludźmi, w którym pojawiły się ofiary śmiertelne albo poważne zranienia, jest wojną.

Black opisuje nawet taką historię. Znaleziono czaszkę neandertalczyka czy innego człowieka pierwotnego z czaszką rozwaloną krzemiennym młotem lub toporem, leżącym w pobliżu zwłok. Czy był ofiarą działań wojennych? A może to sąsiad rozwalił mu łeb, bo chciał zagarnąć jego stado kobiet? Albo człowiek ten stał się ofiarą partyzanckich starć między wojownikami sąsiadujących plemion? A co z opcją rytualnej ofiary jakiegoś kultu? Możliwości jest wiele, bo to oczywiście nie wszystkie, więc trzeba bardzo ostrożnie z diagnozowaniem wojen. To akurat są sprawy banalne, ale ta najbardziej porażająca to fakt, że ludzie od zawsze do jutra, posiadali i posiadają taką cechę, jaką jest… wojowniczość., którą trzeba odróżniać od osobistej agresywności. I co z tego, że nie wszyscy tak mają? Wystarczy siedemdziesiąt procent męskiej populacji, by zawsze, gdzieś tam, w jakimś zakątku świata, trwała jakaś wojna. Wojny są wynikiem wojowniczości, a nie winą Hitlera czy Putina.

Pierwsze pojazdy kołowe pojawiły się około roku 3500 p.n.e. w Azji Południowo-Zachodniej. Ich rozwój doprowadził do powstania rydwanów, w których zastosowano dające kontrolę nad końmi wodze połączone z wędzidłami. Później pełne koła zastąpiono szprychowymi, co zmniejszało masę tych pojazdów. Rydwany służyły za wyróżnik żołnierzy i pomoc przy organizowaniu przestrzeni na polu walki, w boju były zaś używane jako platforma dla łuczników oraz innych wojowników i stanowiły wyzwanie zarówno dla kawalerii, jak i piechoty [1].

I tak stulecie po stuleciu – wojny i inne konflikty, w Egipcie, Asyrii, Persji, w Chinach, w Grecji, w Indiach, w Rzymie; podboje Mongołów, starcia w Japonii, konflikty zbrojne w Afryce, Australii i Oceanii, wojny napoleońskie, wojny w obozie Zachodu (głównie I i II wojna światowa, ale nie tylko), konflikty w procesie dekolonizacji, i tak do dziś. Odrębne rozdziały dotyczą strategii, techniki i taktyki wojennej, zamków, twierdz i fortyfikacji, roli floty i bitew morskich (zwłaszcza w epoce żaglowców), wojen imperialnych, współczesnych konfliktów między mocarstwami.

Współczesne społeczeństwa szczególnie żywo reagują na przekaz wizualny i gotowe »lekcje«. Można w nich zawrzeć opowieści o heroicznych czynach, lecz także zademonstrować możliwości poszczególnych rodzajów uzbrojenia, przy czym nietrudno tutaj o materiał graficzny [2].

„Wojna. Krótka historia” to pozycja rzetelna, solidna, wydaje się wiarygodna, ale szkoda tylko, że nie została napisana w sposób bardziej ciekawy, intrygujący, poruszający, co zapewne dałoby się zrobić – w końcu jest to pozycja popularno-naukowa, a nie tylko naukowa.
Rzeczą zrozumiałą jest, że gdy w jednym tomie (ok. 300 stron) autor próbuje opisać wszystkie wojny i konflikty ludzkości, to dokładnie się tego zrobić nie będzie dało nijak. Natomiast wybory – to opiszę, a tamto pominę – zawsze są subiektywne i może nawet tendencyjne. Ewidentnie zabrakło mi na przykład odrębnego rozdziału na temat wojen religijnych, bo jeden, dotyczący krucjat, to zdecydowanie za mało. Tym niemniej polecam czytelnikom zainteresowanym powierzchowną historią wojen i konfliktów.





--
[1] Jeremy Black, „Wojna. Krótka historia”, przekład Ignacy Kurowski, wyd. RM, 2024, s. 21.
[2] Tamże, s. 294.







Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Od kefiru do odbudowy stolicy

 „Sigalin. Towarzysz odbudowy” – Andrzej Skalimowski

Jeśli danym jest urbaniście oglądać realizację planów, w których opracowaniu uczestniczy – poznaje smak tworzenia. Jeśli danym mu jest ponadto w tej realizacji brać bezpośredni udział – staje się to dla niego sensem życia. Poznałem smak tworzenia. Posiadłem sens życia, uważam, że to uśmiech losu.

Uczyłem się kiedyś historii architektury, więc nazwiska: Knothe, Jankowski, Sigalin, Stępiński, nie były mi całkiem obce. Wiedziałem, o kim napisał książkę Andrzej Skalimowski, historyk specjalizujący się w historii architektury, pracujący w Instytucie Historii Nauki PAN, ale interesowało mnie, jak to zrobił.

Opowieść o Sigalinie, najsłynniejszym architekcie Warszawy, zaczyna się od jego babki (a może nawet odrobinę wcześniej). Klaudia Sigalina zajmowała się produkcją i sprzedażą zdrowotnych kefirów. W książce znaleźć można zdjęcie eleganckiego stoiska z kefirami Sigalinów w Ogrodzie Saskim, a taka lokalizacja świadczyła o sporym powodzeniu rodzinnego biznesu. W każdym razie wystarczyło, by solidnie wykształcić sześcioro dzieci.

W młodości Józef Sigalin zainteresował się ruchem lewicowym, był nawet przez pewien czas członkiem Komunistycznej Partii Polski. Jego dwaj bracia zginęli w Rosji Radzieckiej, a matka i siostra w obozie w Treblince.
Podczas wojny przebywał w ZSRR; próbował wstąpić do armii Andersa, ale ze względu na żydowskie pochodzenie i romans z KPP, nie przyjęli go. W takim razie podjął służbę w Armii Czerwonej, a następnie w Dywizji Kościuszkowskiej. Był członkiem Związku Patriotów Polskich, pracował dla PKWN w Biurze Planowania i Odbudowy, które też organizował. Po zakończeniu wojny dokończył studia architektoniczne; obronił dyplom u prof. Jana Zachwatowicza.

Józef Sigalin projektował i/lub nadzorował budowę Trasy W-Z, MDM (Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej), Trasy Łazienkowskiej. Mostu Poniatowskiego, odbudowę Starówki, trasy Starzyńskiego, Wybrzeża Szczecińskiego i Helskiego oraz mnóstwa innych obiektów i rozwiązań architektoniczno-urbanistycznych, przez około czterdzieści lat. Przez pewien czas plotkowano, że był budowniczym Pałacu Kultury i Nauki, ale to akurat nie jest prawdą. Owszem, był pełnomocnikiem ds. budowy Pałacu Kultury i Nauki, ale tylko formalnie, bo w rzeczywistości budowę nadzorował inny architekt, Janczewski.

Główny architekt Warszawy mógł zrobić karierę polityczną. Miał układy, znajomości, znakomity dla takich celów życiorys, zdolności i predyspozycje, ale nie chciał. Pragnął być architektem, a nie aparatczykiem.

Książka zawiera wiele reprodukcji zdjęć, także z rodzinnego albumu Sigalinów, niepublikowane dotąd dokumenty oraz relacje osób trzecich. Jest to biografia bardzo rzetelna, jeśli Skalimowski nie wie czegoś na pewno, nie dysponuje dowodami, to raczej nie spekuluje. Czegoś mi tu jednak zabrakło – jest to biografia ideowca, członka partii (KPP, PPR, PZPR) i architekta, ale w niewielkim tylko stopniu zwykłego człowieka z jego marzeniami, planami, uczuciami, wątpliwościami. I nie, nie jest to lektura porywająca, a chyba mogła taka być.

czwartek, 28 marca 2024

Reacher - żandarmski pitbull

 „Nocna runda” – Lee Child

Pisząc o kolejnej przeczytanej książce tego autora, czuję się jak ktoś, kto w towarzystwie opowiada siedemnasty raz ten sam dowcip. Oczywiście pisać na ten temat nie mam obowiązku, ale to dobra rozrywka, więc chciałbym jakoś polecić, zachęcić.

Bohaterem powieści jest były żandarm, Jack Reacher, który rozstał się z wojskiem w stopniu majora. Jego pomysł na dalsze życie, to podróże po całej Ameryce, bez jakiegoś sprecyzowanego celu, na chybił-trafił; często wsiada po prostu w pierwszy autobus, jaki podjedzie.

Tym razem najbliższy autobus z Milwaukee (gdzie po czterodobowym romansie rozstała się z nim Michelle Chang) jechał w kierunku zimnego Wyoming. Podczas jednego z postojów Jack Reacher spacerował po miasteczku. Na wystawie lombardu dostrzegł sygnet absolwentki (wyjątkowo mały rozmiar) wojskowej uczelni w West Point, gdzie sam zdobywał szlify oficerskie, z grawerem: S.R.S. 2005. Wpadło mu do głowy, żeby odnaleźć kobietę i zwrócić jej sygnet. Bo wiadomo, że swój swego nie zostawia w potrzebie, absolwenci West Point do końca trzymają się razem itp.
Można byłoby się zastanawiać, po czym Reacher rozpoznał sygnet z West Point, skoro każdy absolwent projektuje go sobie sam i nie ma jakiegoś ustalonego, choćby przez tradycję, wzorca, ale… nie ma się co czepiać. Bo bywają lepsze kwiatki, na przykład odkrywcze stwierdzenie: „Między wronami i samochodami jest duża różnica, bo wrony latają, a samochody jeżdżą”. Mocne! Jednak pewien jestem, że czytelnicy emocjonalni, czyli nie posiadający umiejętności czytania ze zrozumieniem, czyli przeważająca większość, takich… ciekawostek po prostu nie zauważają.
Podczas lektury przydaje się też, ale tylko uważnym i zaawansowanym czytelnikom, dobra pamięć. Przykład: na samym początku książki autor przedstawia swojego bohatera i pisze o nim, między innymi, że Jack Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, ale pod koniec książki kowboje, chcąc dowieść, że wykonali zlecenie, pokazują dilerowi paszport Reachera, jak najbardziej ze zdjęciem – jak każdy paszport. Ups! Czy to coś oznacza i ma jakieś znaczenie? Dla emocjonalnego czytelnika – żadne. Dla uważnego jest to istotna informacja, że Child napisał tych swoich książek za dużo i za szybko, że zaczyna się bylejakość i bezrefleksyjne kopiuj/wklej.

Poszukiwania właścicielki sygnetu, i to od samego początku, sprawiają Jackowi Reacherowi poważne trudności. Bez bicia (dosłownie), zastraszania, grożenia nikt nic nie chce zdradzić. Jednak wymienione środki nacisku sprawdzają się znakomicie i powoli bo powoli, ale były żandarm zbliża się jednak do rozwiązania zagadki. Wkrótce okazuje się jednak, że odnalezienie koleżanki po fachu, to dopiero połowa zadania.

Zwróciłem uwagę na kilka mankamentów, ale nie zmienia to faktu, że „Nocna runda” to bardzo dobra rozrywka i pomimo niewielkich niedociągnięć, wielokrotnie lepsza od produktów i wytworów królowych polskiej sensacji.