sobota, 12 stycznia 2008

002 Opowieści rodzinne

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 002.


Nie pamiętam żadnych bajek z dzieciństwa. Nie pamiętam pewnie dlatego, że mi ich nie opowiadano. Dość dobrze za to pamiętam historie rodzinne, których domagałem się przed zaśnięciem i przy każdej innej okazji, albo zupełnie bez okazji.
Rozmaite opowieści i anegdoty z życia szacownych, no… może nie zawsze, antenatów opowiadały mi głównie babcia i matka, ale dziadek wraz z pokaźną gromadą ciotek i wujków także miał udział w tym procederze.

Często opowieści wzbogacane były prezentacją starych, pożółkłych fotografii sięgających połowy XIX wieku – te były najciekawsze. Fascynowali mnie ludzie we frakach i krynolinach, dziwnie uczesani, w tradycyjnych pozach, kiedy to pan domu siedzi z nogą założoną na nogę, z laską lub fajką, a żona stoi nieco z boku za jego krzesłem lub fotelem. Ciekawiło mnie bardzo kim byli i jacy byli, i mogłem o tym słuchać godzinami.

Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym niczego dziwnego - mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami, lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa…

Ot, choćby to…
Obdarzony poczuciem humoru „pan na włościach” zamalował kiedyś właścicielom sąsiedniego majątku okna dziegciem. Byli ponoć strasznymi śpiochami, a chodziło o to, by sprawdzić, jak długo będą w stanie spać, przekonani, że ciągle jeszcze jest noc.
Innym razem nocą, wraz z wesołą kompanią, rozłożył sąsiadom na części weselną karetę, wystrojoną i przygotowaną do porannego wyjazdu do kościoła - po wniesieniu jej w częściach na dach stodoły, zmontowano ją ponownie. Pradziadek zdobył podobno morze wódki za zdradzenie, jak dokonał tej sztuczki oraz za sprowadzenie karety z powrotem na ziemię.
Zwyczaj ten, jak wiadomo, zachował się do dziś. W Polsce nadal za taką czy inna usługę można zapłacić alkoholem. Czasem mam wrażenie, że zwyczaj ten wręcz kwitnie.

A’propos „włości” – nie było ich tak znowu wiele, zaledwie 3 tysiące hektarów, wystarczyło jednak, żeby moja matka miała pewne, hm… problemy w szkole średniej w okresie tak zwanych „błędów i wypaczeń”. Wspominała czasem rozmowę, na którą zaproszono ją w związku z tymi hektarami do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UB). Wobec funkcjonariusza tak zwanej "bezpieki" matka – mówiąc dzisiejszym językiem – „rżnęła głupa” i „szła w zaparte”. Twierdziła mianowicie, że nie ma pojęcia jaki był majątek jej dziadka, może były to 3 hektary, może 30 albo 300… Ona się na tym nie zna, nic nie wie, a w ogóle to chyba jakieś nieporozumienie. Widać udało jej się przekonać rozmówcę, bo maturę zdała bez żadnych przeszkód.

Pradziadek, o którym wspomniałem, nie zawsze miał poczucie humoru tak niewinne. Niektóre jego pomysły pozostają zagadką właściwie do dziś – na przykład sprawa córek. Pradziadek formalnie nigdy się nie ożenił, natomiast prostą kobietę, z którą spędził większość życia, odważnie jak na tamte czasy, nazywał żoną. Ona wprawdzie nigdy nie pozwoliła sobie zwrócić się do niego bezpośrednio po imieniu, a przynajmniej nikt nigdy tego nie słyszał, ale to inna sprawa. Ot, „pokręcony” związek, nie pierwszy i nie ostatni w naszej rodzinie.

Miał z nią pradziadek dwie córki. Jedną niedługo po urodzeniu odesłał na wieś, do rodziny „żony”. Dokładniej mówiąc do czworaków. Drugą, była to późniejsza matka mojej matki, wychował z dworku. Przez całe lata izolował siostry, a kiedy wreszcie doprowadził do spotkania dorosłych czy dorastających córek, doszło do niesmacznej i przykrej sytuacji: wielka pani w długiej sukni na przywitanie podała rękę do pocałowania swojej siostrze, chłopce ubranej w samodział… Co pradziadek chciał przez to osiągnąć, co udowodnić i komu, pozostaje tajemnicą.

Kiedy byłem dzieckiem, babcia i jej siostra (zwana w rodzinie ciotką z Widawy) kontaktowały się ze sobą już mniej więcej normalnie, czyli około dwa, trzy razy w roku z okazji świąt. Zapamiętałem z jakiejś wizyty w naszym mieszkaniu spracowaną, starą, cichą kobietę.

Nie mniej ciekawie, a nawet tajemniczo, było z kolejnymi wstępnymi. Ktoś o nazwisku Kossak (podobno jakiś krewniak znanych malarzy) swoimi ciągotami narodowo-wyzwoleńczymi narobił sobie problemów i musiał jakoś zniknąć z widoku stosownych władz. Elementami tego znikania była zmiana nazwiska na Kozłowski oraz ślub z prostą dziewczyną z Łodzi, córką majstra tkackiego.
Jak już wspominałem, majster i jego córka byli Niemcami z Lotaryngii i oboje kompletnie nie znali języka polskiego. Zresztą w tamtych czasach w Łodzi nie było to specjalnie potrzebne.
Pan Kozłowski wprawdzie biegle władał niemieckim, ale najwidoczniej nie zamierzał się w tym języku porozumiewać w domu w nieskończoność. Wyznaczył więc żonie półroczny okres, w którym miała się polskiego nauczyć. Młoda dziewczyna zlekceważyła nakaz i w efekcie po sześciu miesiącach było wiele płaczu i złości – nie potrafiła porozumieć się ani ze służbą, ani z własnym mężem. W tych warunkach, rzecz jasna, opanowała język bardzo szybko. Ich syn był ojcem mojej matki.

Rodzina mojego ojca to drugi biegun – Rosja. Najpierw prawdziwa, później Radziecka. Z dziadkiem (ojcem ojca) nie stykałem się zbyt często, więc i opowieści rodzinnych nie udało mi się od niego wydębić zbyt wiele. Zresztą człowiek ten niezbyt chętnie cokolwiek opowiadał. Miałem wrażenie, że właściwie całe życie bał się „czerwonych”. Widać podczas rewolucji, a następnie wojny polsko-rosyjskiej, którą wykorzystał do ucieczki do Polski, napatrzył się różnych okropności. Paradoksalne wydaje się to, że jego kuzyn dochrapał się w ZSRR stopnia generała Armii Czerwonej.

Na tym najpiękniejszym ze światów tak się to dziwnie czasem plecie…