sobota, 12 stycznia 2008

Mnie się też nie podoba


„Bum ta ra ra” - Edward Redliński

Nie tak dawno wysmarowałem pamflet na polskie wady narodowe, a tu wpada mi w ręce książka Edwarda Redlińskiego („Konopielka”, „Szczuropolacy”, „Awans”) pod tytułem „Bum ta ra ra”. Okazało się, że jest to zbiorek opowiadań, reportaży, wywiadów i w ogóle różnych małych form. Podobało mi się. Zwłaszcza, że w Redlińskim odkryłem jakby bratnią duszę. Zresztą, co ja się tu będę wysilał - zamieszczę kilka cytatów.

„...stwierdziłem, że warto obserwować Greenpoint: za dziesięć lat Polska będzie jednym wielkim Greenpointem. Pomyliłem się. Już jest. Greenpointyzacja. Greenpointyzacja kraju między Odrą i Bugiem. Tak. Nie amerykanizacja. To może byłoby i niezłe. Ale: grynpojtyzacja”.
[…]
„Amerykanizacja? Nie. Grynpojtyzacja. Pośpieszne małpowanie Ameryki. Przebieraństwo i małpowanie. Tak, import i reklama szamponów zmieniły urodę Polek, piękne, puszyste i lśniące włosy mają dziś dziewczyny i w Warszawie, i w Łapach, i w Hołówkach. Urozmaiciły się spodnie, sukienki, koszule, kurtki, buty… To dobrze. Tak barwniej jest, weselej jest, wolnościowo, luzowo jest. Bary i sklepy przekształcają się w puby i shopy. I nie są puste i nie jest brudno. Bogato jest, czysto jest, uprzejmie jest.
Są punkty w Warszawie, gdzie nie ma już szyldów po polsku. Są – po angielsku. Dlaczego nie po niemiecku? Nie po francusku czy szwedzku? Przecież Berlin, Sztokholm, Paryż za drzwiami, a Nowy Jork, Ameryka – za siedmioma morzami. Ale czy naprawdę po angielsku? Nie! Tak naprawdę te napisy nie po angielsku, ale po... amerykańsku.
Skąd ten kult Ameryki? Odpowie na to pytanie każdy, nawet ostatni matoł, jeśli przesiedzi przed telewizorem dwie doby.
Jedną – oglądając program pierwszy.
Drugą – oglądając program drugi.
[...]
Oglądanie telewizji w Polsce w gruncie rzeczy podglądaniem Ameryki jest. Amerykańskich szyldów. Samochodów. Strojów. Fryzur. Jedzenia. Picia. Gadania. Zarabiania. Kochania. Strzelania...”.
[…]
„Poszedłem ci ja do mojego banku na Ochocie. Skromny bank sprzed roku został zamerykanizowany. Z socrealistycznego przekształcony na kapitalistyczny, amerykański. Entrance. Push. Pull. Exit...”.

Dalej jest o kilkudziesięciu osobach, które nawet nie miały gdzie usiąść, kiedy okazało się, że obsługa banku nie radzi sobie z komputerami i trzeba czekać na jakichś informatyków.

„Nie ma Wydziału Kultury KC, ale nie ma i Ministerstwa Kultury. Nie ma cenzury, to dobrze, ale hula pornografia i chamstwo. Życie Warszawy i inne dawniej szanujące się pisma ociekają burdelowymi ogłoszeniami; rzecz nie do pomyślenia nawet w amerykańskich – szanujących się – gazetach, od tego są pisma specjalne”.

Redliński kilka lat mieszkał w Ameryce. Tyle że jego relacja taka trochę inna jest od opowieści, które słyszy się zazwyczaj. Na przykład: „Wyjąwszy niektóre dni i tygodnie - siedem lat koszmaru! Nielegalność. Lęk przed deportacją i eksmisją. Trzy razy znalazłem się na chodniku i to bez dolara przy duszy. Włamałem się i ukradłem tylko raz. Trzysta dolarów. Potem oddałem. Nawet obrabowałem Murzyna w Central Parku”.

Ciekawe... Ale, co zadziwiające o swoim wyjeździe, a może raczej o powrocie, pisze jako o sukcesie.

„Moim wielkim sukcesem jest to, że wytrwałem w moim absurdalno-dumno-polskim postanowieniu i nie zniżyłem się do amerykańskiej szmaty i łopaty. Żyłem w nędzy, za nędzne honoraria, ale - z pisania.
Nie wziąłem azylu politycznego, choć mi proponowano. Nie wziąłem azylu małżeńskiego, byłem na to za dumny”.
Przez te 7 lat Redliński ożenił się tam i rozwiódł.

W końcowym wywiadzie, bo jest tam i wywiad z autorem, na pytanie o amerykanizację napisał, że wyjechał z Ameryki i Greenpointu, ale te dopadły go tutaj, w Polsce:

„Grynpoityzacja fałszuje mi bliskich, rodzinę, znajomych, telewizję, kino, ulice - wpieprza mi się w moje życie - zaczynam żyć w obcym mi, nie moim świecie. Zresztą nie o szyldy, gadżety, modę idzie - to każdy widzi. Istotniejsza i niebezpieczniejsza - amerykanizacja głów. Mało tego: nie wiemy, czego chcemy, jacy jesteśmy - i przystaliśmy na to, żeby oceniał nas Zachód. Zachodni recenzenci, eksperci, jurorzy. Oni wystawiają nam punkty i stemplują nas za politykę, gospodarkę, rolnictwo, filmy, książki, urodę, modę, obyczaje”.

„Hamburgeryzacja kultury”, „Dolaryzacja wartości”, „Powszechne samozakłamanie” - no, kurczę! Jakbym sam siebie czytał!

„Mam się zgodzić, żeby lustrowali mnie jacyś faceci, dlatego że jeszcze niedawno wypisywali hasła w ubikacjach?”.

Na pytanie, co dalej, odpowiada:
„1. Możesz okopać się z podobnymi sobie sceptykami, w jakiejś wyniosłej enklawie - przyjmować „zarazę” amerykanizacji selektywnie („kompakty tak, filmowy chłam nie”) - a nawet głosić szlachetne ostrzeżenia antyamerykańskie, a nawet żyć z tego...

2. Możesz zachorować na antyamerykanizm. Uważaj. To paranoja. Gorsza niż antykomunizm.

3. Uświadomiwszy daremność oporu, możesz uciec z pseudoamerykańskiej Ojczyzny. Dokąd? Najlepiej... do Ameryki, prawdziwej. Tak, do Chicago, Los Angeles, Nowego Jorku. Żyć wśród Amerykanów, ale po swojemu.

4. A nawet pokochać Amerykę siłą woli...

Moja wyprawa do Ameryki trwała 7 lat. Po powrocie wybrałem sobie szufladę nr 1. Ale czasem oglądam się na szufladę nr 3”.

Redliński na miesiąc przed powrotem do Polski zdobył green-card. Ale już tam nie pojechał. Na koniec zaś pisze: „gdyby nie organiczne przywiązanie do wsi Polska zamieszkałbym w mieście Nowy Jork”.