sobota, 29 listopada 2025

Rosjanie spróbują tutaj wrócić

 „Transakcja” – Piotr Gajdziński

Nigdy wcześniej nie czytałem nic tego autora. Okazało się, że „Transakcja” to szósty tom cyklu Rafał Terlecki. Kiedy odkryłem tę informację, a odkryłem za późno, zakup książki okazał się pewnym ryzykiem, bo jeszcze nie wiedziałem, czy, i ewentualnie, jak bardzo, części cyklu są ze sobą powiązane. Inaczej mówiąc, czy powieść da się czytać, jako samodzielną całość. Okazało się, że się da, choć nawiązania do wcześniejszych „przygód” Terleckiego są w niej obecne.
Na takie rzeczy zwracam ostatnio uwagę coraz częściej, bo wśród królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji, natknąłem się na cwaniaków, których powieści okazują się zaledwie częścią większej całości, w oderwaniu od której, nie mają sensu. To tak, jak oglądanie siódmego odcinaka osiemnastoodcinkowego serialu. Albo zwykłe wyłudzenie.

Trzydzieści lat temu polski wywiad zwerbował Kuzniecowa, młodego radzieckiego oficera. Wkrótce wojska radzieckie zmuszone zostały do powrotu do siebie, więc Rosjanin zniknął z pola widzenia polskich służb. Zmienia się Polska, zmieniają się służby, wreszcie i ZSRR przestaje istnieć. Po kilkudziesięciu latach Kuzniecow się odezwał i zaproponował wznowienie współpracy. Przeciętnie rozgarnięty człowiek natychmiast powinien spytać: po co i dlaczego? Polacy nic o Kuzniecowie nie wiedzieli przez mnóstwo lat. Może był właścicielem zakładu samochodowego, może miał sieć barów, może od dawna nie żył… Nie było już PRL, nie było ZSRR. Rewelację o tym, że Rosjanin kiedyś sprzedał Polakom kilka kałachów, a nawet zabił jednego ze swoich, polskie służby mogły sobie obecnie wsadzić w… buty. Po co Kuzniecow się teraz zgłosił? Jednak pracownicy polskich służb takich pytań jakoś nie zadawali, choć coś tu śmierdziało na kilometr; jak dzieci cieszyli się, że znów mają agenta.
Kuzniecow przekazał polskiemu wywiadowi informacje o planach Chin, dotyczących Tajwanu i o sojuszu Chin i Federacji Rosyjskiej. Pojawiły się informacje o czerwonej rtęci, broni biologicznej i bombach atomowych ukrytych rzekomo w Polsce, ukrytych tu do czasu aż Rosjanie tutaj wrócą. Działania wywiadów różnych krajów wskazywały, że nie wszystkie takie pomysły musiały być nierealne. Oczywiście Polska przekazuje rewelacje Kuzniecowa obecnemu sojusznikowi – Ameryce.

Rafał Terlecki, dziennikarz jakiejś prywatnej stacji telewizyjnej, prowadzący coś w rodzaju dziennikarskiego śledztwa, zaczął obawiać się i podejrzewać prowokację w całej tej sprawie z Kuzniecowem. Jej celem mogłaby być, ni mniej, ni więcej, zmiana układu sił na świecie.
Drugim aktywnym bohaterem powieści jest dawny pułkownik kontrwywiadu, człowiek, który trzydzieści lat temu zwerbował Wadima Kuzniecowa. Obecnie zajmuje się on hodowlą krów, ale w jakiś niezbyt zrozumiały sposób wydaje się dyrygować polskim wywiadem, rządzi jakimiś agentami.

Na tle współczesnej polskiej produkcji wydawniczej szpiegowsko-kryminalna powieść Gajdzińskiego wypada zdecydowanie dobrze. Główna akcja dzieje się obecnie, wiosną 2025 roku. Fabuła zbudowana jest z elementów prawdy (faktów), fragmentów wprawdzie zmyślonych, ale bardzo możliwych, jak nie dziś, to za kilka miesięcy, oraz kompletnej fikcji. Poza niewieloma przypadkami trudno je od siebie odróżnić, bo autor opisał je niezwykle wiarygodnie. To oznacza, że należy cały czas pamiętać, że to powieść sensacyjna i rozrywka, a nie źródło wiedzy o współczesnej polityce.

środa, 26 listopada 2025

Obozy - zapomniana prawda

 „Nad pięknym modrym Dunajem” – Stefan Krukowski

Książka „Nad pięknym modrym Dunajem” jest nową, ważką pozycją w ciągle jeszcze zasmucająco skromnym dorobku polskiej literatury obozowej – przeczytałem we Wstępie i poczułem spory niesmak. To była prawda, ale w latach sześćdziesiątych, kiedy żyli jeszcze ludzie, którzy przetrwali niemieckie obozy koncentracyjne. Jednym z nich był właśnie Stefan Krukowski, wydaje mi się, że przyjaciel Stanisława Grzesiuka („Pięć lat kacetu”), Danuta Brzosko-Mędryk („Niebo bez ptaków”), Wiesław Kielar („Anus mundi”), Bogdan Bartnikowski („Dzieciństwo w pasiakach"), Czesława Malinowska („Wspomnienia z obozów") i rzeczywiście niewielu innych. Niektórzy nie potrafili pisać, inni nie chcieli wracać we wspomnieniach do swoich koszmarnych przeżyć; byli starzy, schorowani, pragnęli już tylko spokoju. Dlatego literatury obozowej było rzeczywiście niewiele – przeczytałem prawie wszystko, więc mam tego świadomość.
Po latach, kiedy starzy więźniowie już nie żyli i nie było nikogo, kto by zaprotestował, powiedział: nieprawda, to było zupełnie inaczej, pojawiło się całe mnóstwo książek obozowych – dziesiątki to na pewno, może i setki. Ich autorki i autorzy w obozie byli może raz w życiu, z wycieczką szkolną, trzydzieści lat po wojnie. Tym niemniej ich wytwory epatowały okropieństwami, momentami wywoływały wzruszenie i inne silne emocje, więc sprzedawały się świetnie.

Po aresztowaniu i przesłuchaniu w 1940 roku (wpadł w łapance w Warszawie) Niemcy wysłali Krukowskiego do obozu w Sachsenhausen, skąd po kilku tygodniach trafił do obozu w Mauthausen. Spędził tam pięć lat. Do Polski wrócił w 1946 roku. Autor „Nad pięknym modrym Dunajem" (napisał też „Byłem kapo”) nie był zawodowym pisarzem i nie nadał swoim książkom kształtu arcydzieł literackich. Pierwsze rozdziały zawierają jak gdyby ogólną analizę tematyki obozowej i spisane zostały dość beznamiętnie.

„Hitlerowskie obozy koncentracyjne można by z grubsza podzielić na trzy kategorie: wspomniane już tzw. Musterlager – obozy wzorcowe – których istnienie sięga lat, gdy morderstwa za drutami nie były jeszcze chlebem codziennym; Konzentratlonslager – obozy koncentracyjne, oparte jeszcze na starych wzorach, ale już z wszelkimi atrybutami kaźni hitlerowskich, wreszcie – Vernichtungslager – obozy zniszczenia. Leżący w Austrii, w dystrykcie Oberdonau, obóz koncentracyjny Mauthausan powstał prawie bezpośrednio po aneksji Austrii w roku 1938. Za drutami tego obozu mieli znaleźć się przestępcy kryminalni, głównie recydywiści, stali bywalcy Zuchthausów – więzień. Obóz w Mauthausen miał odizolować od społeczeństwa tysiące przestępców pospolitych, niemieckich i austriackich, w odróżnieniu od dawno już istniejących obozów w Dachau i Buchenwaldzie, przeznaczonych dla politycznych przeciwników ustroju”*.

W drugiej połowie książki relacje są zdecydowanie bardziej osobiste i dotyczą konkretnych osób i zdarzeń. Krukowski opisuje tu w zasadzie wszelkie elementy obozowego życia i… umierania. Przyznam, że wstrząsnęło mną stwierdzenie, że dzień, w którym zabito tylko dwustu więźniów, był uznawany za dobry, bo zwykle zabijano większą ich liczbę.

Stefan Krukowski nie był (zmarł w 1980 roku) dobrym pisarzem i to, niestety, widać. Za to nowej literatury obozowej mamy obecnie zatrzęsienie, więc jest w czym wybierać, jeśli tylko czytelnik nie będzie się upierał przy wiarygodności. Oto kilka, które rzuciły mi się w oczy:
„Café Auschwitz” - Dirk Brauns
„Bokser z Auschwitz” - Marta Bogacka,
„Położna z Auschwitz” - Magdalena Knedler,
„Tajemnica z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Dziewczęta z Auschwitz” - Sylwia Winnik,
„Bajki z Auschwitz” - Jadwiga Pinderska-Lech, Jarek Mensfelt,
„Pozdrowienia z Auschwitz” - Paweł Szypulski,
„Orkiestra z Auschwitz” - Marcin Lwowski,
„Romeo i Julia z KL Auschwitz” - Ireneusz Wawrzaszek,
„Anioł życia z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Przystanek Auschwitz” - Anna Kowalczyk, Lidia Grzegórska,
„Auschwitz. Rezydencja śmierci” - Adam Bujak,
„Ostatnia ,,więźniarka'' Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Lekarz z Auschwitz” - Szymon Nowak,
„Fotograf z Auschwitz” - Anna Dobrowolska,
„Auschwitz. Piekło dusz” - Damian Tomecki,
„W krematoriach Auschwitz” - Filip Müller,
„Z Auschwitz do nieba” - Ryszard Szwoch,
„Usługiwałem esesmanom w Auschwitz” - Józef Seweryn,
„Chłopiec, który przeżył Auschwitz” - Tomasz Wandzel,
„Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown.



---
* Stefan Krukowski, „Nad pięknym modrym Dunajem”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa, 1966 rok, s. 74.

sobota, 22 listopada 2025

Kościół zgotował nam ten los?

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” – Mateusz Pakuła

Mateusz Pakuła, pisarz, reżyser i dramatopisarz, skonstruował „Jak nie zabiłem swojego ojca…” pozornie dwutorowo. Część pierwsza to pisane przez niego utwory dramatyczne – zwykle fragmenty, ale nie zawsze, bo „Lem vs P. K. Dick” (Teatr Łaźnia Nowa, 2020) sprawia wrażenie całości – przynajmniej w warstwie dialogowej. Niżej niewielki jej fragment.

Philip Dick, amerykański pisarz science fiction, dzwoni do FBI i donosi, że…
„…myślę, że miało tam dojść do porwania mnie, omotania, być może prania mózgu, myślę, że Lem jest sowieckim szpiegiem. Albo całą organizacją. Być może Lema nie ma, może ten Stanisław Lem nie istnieje w ogóle albo to tylko jeden trybik tej krakowskiej fabryki. To tylko jakiś tam facecik, jakiś Stanisław. Bo co to za nazwisko: Lem! To nie nazwisko, tylko nazwa, skrót LEM, wiecie, jak Lunar Excursion Module, LEM, wszędzie to ostatnio słyszę, to musi być zmyłka. A to całe śmiechu warte krakowskie niby-wydawnictwo! Sprawdźcie to, WL to po polsku skrót od Władza Ludu. Ale Lem to stuprocentowy funkcjonariusz partyjny, marksista, materialista, wiem to na podstawie jego publikacji i osobistych listów, do mnie i innych osób. To komórka partyjna zza żelaznej kurtyny, jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym człowiekiem, ponieważ publikuje bardzo dużo, pisze wieloma stylami, raz zna różne obce języki, a raz nie. Zajrzyjcie, proszę, do jego Dzienników gwiazdowych. Tam jest otwarcie bezczelnie napisane w przedmowie, że LEM to właściwie komputer, oni tam nam się śmieją w twarz, to straszne! Pewna dziennikarka, pewnie już nie żyje, odważyła się napisać, że Lem nie może istnieć, bo gdyby istniał, musiałby być najinteligentniejszym pisarzem na świecie. Rozumiecie? To może być maszyna, superkomputer, mózg elektronowy, sowiecka sztuczna inteligencja, która dąży do zdobycia monopolistycznej pozycji pozwalającej kontrolować opinię publiczną poprzez krytykę i artykuły pedagogiczne. To stanowi zagrożenie dla całej naszej dziedziny science fiction z jej swobodną wymianą poglądów i myśli!”*.

Czytałem gdzieś, kiedyś, że Dick podobno naprawdę miał wątpliwości co do istnienia Lema, ale nie to jest najważniejsze. W sztuce Stanisław Lem dzwoni do Dicka i proponuje mu wydanie w Polsce jednej z jego książek. Najtrudniejsze jest wyjaśnienie amerykańskiemu autorowi, że nie dostanie za to pieniędzy. To znaczy dostanie, ale niewymienialne na dolary złotówki. I tych złotówek też nie można mu posłać do USA, bo… przepisy. Dick musiałby po to swoje honorarium przyjechać do Polski i wydać je na miejscu – starczyłoby może na jakieś dwa tygodnie.

Część druga to zapis okresu, w którym jego ojciec zmagał się i wreszcie umierał na chorobę nowotworową. Są to makabryczne przeżycia i doświadczenia syna oraz wielu innych członków rodziny w  tym czasie. Poruszana jest tu kwestia eutanazji oraz udziału Kościoła katolickiego w cierpieniach tysięcy chorych.

„— Żebym chociaż mógł jak pies! Żebym jak pies mógł zdechnąć, jak nasz Morris, żebym mógł odejść, zasypiając po prostu. Czemu nie mogę jak pies umrzeć?
Nienawidzę was! Nienawidzę was, kościółkowe debile! Jakże staram się was nie nienawidzić i jakże mi to dziś nie wychodzi! Jebani biskupi. To oni, to ich wina, pierdolonych spaślaków! Siemanko, sakralne świry, życzę wam wszystkim, którzy krzyczycie przeciwko eutanazji, żebyście leżeli miesiącami, wyjąc z bólu i błagając o śmierć! Moja wściekłość na Kościół i religijne z dupy wyssane bzdury jest tak szalona, tak ogromna, że chcę widzieć wszystkie notre dame’y w ogniu, wizualizuję sobie całą tę patologiczną społeczność katolicką konającą w płomieniach, tonącą w lodowatych falach, w tych wszystkich swoich piekłach, którymi się podniecają ich zdewociałe mózgi. Zdychajcie w męczarniach, pojeby! Zdychajcie w męczarniach, skoro tak tego pragną te wasze, kurwa, dusze! Chuj z tą polityczną poprawnością, chuj z tym wystrzeganiem się języka nienawiści, niech żyje bóg mordu! Męczcie się, cierpcie! Za to, że to nielegalne, choć to absurdalne, że muszę teraz kombinować, obiecywać tacie, samemu go mordować, nie wiadomo jak! Za to, że mój ojciec nie może umrzeć jak zwierzę, musi jak człowiek, „po ludzku”, w męczarniach, bo na to się, kurwa, zanosi. Zdychajcie, zjeby!
Przepraszam, kto nigdy nie rzucał kamieniem, niech pierwszy rzuci kamieniem”*.

Pakuła uniósł się i to, jak widać, solidnie w związku z pewnym zdarzeniem. Rzecz dzieje się w czasie epidemii wirusa covid. Umierającego na raka pacjenta nie może odwiedzić syn, żona, matka. Chorzy, którzy przyjmują chemię, są wyjątkowo nieodporni i nie tylko covid, ale i wiele innych chorób, na przykład grypa, może ich zabić. To wydaje się bezduszne, ale do pewnego stopnia zrozumiałe. W tym samym dniu od sali do sali, od oddziału do oddziału, od pawilonu szpitalnego do pawilonu, nie niepokojony przez nikogo, chodzi sobie spokojnie ksiądz katolicki.

Wspomniałem na początku o pozornej dwutorowości utworu. W połowie lektury zorientowałem się, że ta historia z Lemem, dewizami, podejrzeniami Dicka (także niektóre inne fragmenty sztuk), jest równie absurdalna, a nawet groteskowa, jak codzienne życie we współczesnej Polsce. I nie, nie miało to być zabawne.

Pewną trudność sprawiały mi fizjologiczne opisy choroby nowotworowej i umierania sześćdziesięcioletniego ojca Pakuły. Do furii doprowadzały mnie fragmenty, w których widać, obłudę, nieczułość, obojętność, złośliwość, indolencję polskiej służby zdrowia – choć podobno służby zdrowia w Polsce już nie ma, jest… opieka zdrowotna. Odkryłem też w książce dodatkowy bonus – autor często wspomina swoje lektury, bywa, że z pamięci cytuje jakieś urywki, ujawnia skojarzenia. Miałem niesamowitą frajdę, kiedy okazywało się, że to, to i tamto znam, że coś tam rozumiem, potrafię skojarzyć.




---
* Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, Wydawnictwo Nisza, e-book, konwersja: eLitera s.c. 

środa, 19 listopada 2025

Różne oblicza sprawiedliwości

 „Proces Norymberski” – Joe E. Heydecker, Johannes Leeb

W ostatnich dniach drugiej wojny światowej alianci mieli już gotową listę miliona przestępców wojennych, których należało sądzić i skazywać, zaraz po zakończeniu działań wojennych. Pierwszy i główny proces procedował od 20 listopada 1945 do 1 października 1946. Na ławie oskarżonych zasiadło w nim… siedemnastu Niemców.
Sędziami i oskarżycielami w głównym procesie norymberskim byli przedstawiciele Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych oraz Związku Radzieckiego. Do kwietnia 1949 odbyło się jeszcze dwanaście procesów następczych, ale te prowadzone już były wyłącznie przed amerykańskimi Trybunałami Wojskowymi. Jak łatwo się domyślić, spowodowane to było rosnącymi rozbieżnościami między wielkimi mocarstwami. Łącznie w stan oskarżenia zostało postawionych 185 osób.

„Liczba poszukiwanych Niemców – pierwotnie milion osób – została rozszerzona przez Komisję Narodów Zjednoczonych do spraw Zbrodni Wojennych do mniej więcej sześciu milionów” [1].

W tym kontekście tych siedemnastu sądzonych niemieckich zbrodniarzy, a choćby i stu osiemdziesięciu pięciu, to liczba, która zakrawa na kpinę. Żeby jednak nie doszło do nieporozumienia, koniecznie trzeba tu dodać, że w Niemczech odbyło się całe mnóstwo innych procesów, nie tylko w Norymberdze i nie tylko tych najbardziej znanych zbrodniarzy.

NSDAP (Narodowo-Socjalistyczną Niemiecką Partię Robotników – partię hitlerowską, nazistowską) uznano za organizację przestępczą. Problem polegał na tym, że należało do niej osiem milionów Niemców – tylu ludzi nie dało się zamknąć w więzieniach. Przy okazji liczby te pomagają zorientować się, czy wojnę wywołali Niemcy, czy tylko naziści.

Heydecker i Leeb (pierwszy to niemiecki reporter, który przez dziesięć miesięcy był obecny na sali rozpraw, drugi to doświadczony publicysta), w swojej książce starają się wyjaśnić, jak to jest możliwe, o co chodzi, dlaczego tak właśnie, co się stało, o co w tym wszystkim chodziło. Ich publikacja to dokładna analiza. Momentami może nawet za bardzo – około siedemset stron! W tym zdjęcia, bibliografia, kalendarz wydarzeń, indeks nazwisk.
Jeden z przykładów zawartych w „Procesie Norymberskim”: wymiar sprawiedliwości, to jest alianccy sędziowie, bardzo się obawiali oskarżenia o stronniczość, co w sytuacji sądu wygranych nad przegranymi wydawało się dość prawdopodobne – w procesach miało ewidentnie chodzić o sprawiedliwość, a nie o prymitywną zemstę. To, że wszyscy wiedzą, kim był Joseph Goebbels, w sądzie nie wystarczy, „wszyscy wiedzą” to nie dowód w sprawie i nie argument dla Trybunału.

„Znacznie mniej dramatycznie przebiegały obrady w sprawie byłego kanclerza Rzeszy von Papena, choć w oczach sędziów był on osobą równie dwuznaczną i podejrzaną co Schacht. Stosunkowo znaczna niezawisłość i obiektywizm sądu znalazły potwierdzenie zwłaszcza w tej sprawie, bo choć żaden z sędziów nie czuł jakiejkolwiek sympatii do oskarżonego, niektórzy wręcz nim pogardzali i uważali za człowieka amoralnego, to jednak uniewinnili go od zarzutów we wszystkich punktach oskarżenia” [2].

Starć, sporów i kontrowersji było wśród sędziów wiele. Nie tylko co do wyroku (Rosjanie zwykle głosowali za karą śmierci, a najłagodniejsze kary proponowali Francuzi, czasem Brytyjczycy), ale także na etapie formowania się Trybunału. Jak potraktować Związek Radziecki, który zaatakował Finlandię, a wspólnie z hitlerowskimi Niemcami napadł na Polskę?

Kiedy pochwaliłem się znajomym, że czytam tę książkę, pytali mnie, czy wierzę w rzetelność autorów – w końcu to Niemcy piszący o niemieckich zbrodniarzach i przestępcach. Dobre pytanie i może nawet zrozumiała wątpliwość. Otóż wierzę i to właśnie dlatego, że to Niemcy pisali o Niemcach. Na pewno wielu ludzi na świecie byłoby szczęśliwych, mogąc autorom udowodnić, brak wiarygodności, jakieś bagatelizowanie, pomijanie, oszustwa. Gdyby im się to udało, to ta publikacja wylądowałaby na śmietniku, z autorów szydzono by i drwiono, i na pewno nie byłoby tylu kolejnych wydań. Zapewne nie jest to sprawiedliwe, ale gdyby w książce autora amerykańskiego, na przykład o holokauście, znaleziono jakieś nieścisłości, to czytelnicy uśmiechaliby się wyrozumiale, bo przecież każdy może się pomylić. Ala dla autorów niemieckich opinia publiczna w analogicznej sytuacji nie byłaby tak łaskawa.




---
[1] Joe E. Heydecker, Johannes Leeb, „Proces Norymberski”, przekład Marek Zeller, wyd. RM, wydanie IV, 2025, s. 44.
[2] Tamże, s. 524.



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

czwartek, 13 listopada 2025

Jak zostać wybitnym trapistą

 „Siedmiopiętrowa góra” – Thomas Merton

Thomas Merton (1915 – 1968) to amerykański pisarz, poeta, trapista. W roku 1938 przyjął warunkowy chrzest w Kościele katolickim. Studiowanie tekstów św. Jana od Krzyża przyniosło mu w roku 1941 decyzję o wstąpieniu do klasztoru zakonu trapistów w Gethsemani. Trapiści to właściwie Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Za główne zasady reguły trapistów uznaje się kontemplację i pracę. Nazwa wywodzi się od miejscowości Soligny-la-Trappe we Francji. Reguła trapistów jest prawdopodobnie najbardziej surowa w Kościele katolickim, bo zakłada pełną izolację od świata, klauzulę milczenia, posty, oddanie się modlitwie oraz pracy fizycznej.
W Internecie można znaleźć zdjęcie tak zwanej pustelni Thomasa Mertona w Gethsemani. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałem, ale sprawia ona wrażenie całkiem przyjemnej i wygodnej chatki.

„Matka, chodziła do kwakrów i siedziała z nimi w ich starym zborze. To był jedyny rodzaj religii, jaki uznawała, i sądzę, że rozumiało się samo przez się, iż gdy będziemy starsi,, będziemy mogli także iść w tym kierunku. Prawdopodobnie nikt nie wywierałby żadnego wpływu, żeby nas do tego nakłonić. Pozostawiono by nas abyśmy się mniej lub więcej sami do tego dopracowali” [1].

Rodzice, ortodoksyjni muzułmanie, wychowają syna na muzułmanina, rodzice, zagorzali katolicy, wychowają syna na katolika, rodzice hinduiści… itd. To zupełnie normalne i naturalne, ale w takim razie, jak to się stało, że Thomas Merton został trapistą. Jego dom nie był katolicki, nawet wręcz przeciwnie.

„...postawą tego domu było przekonanie, że każda religią jest rzeczą godną polecenia z przyczyn zupełnie przyrodzonych lub społecznych.
/…/
Jedynymi wyjątkami w tym ogólnym uznaniu wszystkich religii byli Żydzi i katolicy. Kto chciałby być Żydem? Była to jednak raczej sprawą rasy niż religii. Żydzi byli Żydami, nie mogli nic na to poradzić, Ale co do katolików... W mniemaniu Popa jakiś ponury odcień zła musiał się łączyć z wyznawaniem czegoś choćby zbliżonego do katolicyzmu. Kościół katolicki był jedynym, o którym kiedykolwiek mówił przy mnie z wyraźną goryczą i niechęcią.
/…/
…katolicyzm skojarzył się w jego umyśle z wszystkim, co jest nieuczciwe, podejrzane i niemoralne” [2].

„Siedmiopiętrowa góra” jest autobiografią Thomasa Mertona, w której stara się opowiedzieć właśnie o swoim dojrzewaniu do katolicyzmu, o stopniowej ewolucji optyki, o przemyśleniach i zmieniających się punktach widzenia, o kolejnych życiowych decyzjach i wyborach.
O faktach z jego życia rzecz jasna dyskutować zupełnie nie ma sensu, ale inaczej może być z niektórymi przekonaniami – można je podzielać lub nie. Można się z nimi zgadzać albo prezentować zupełnie inne. To akurat uważam za znaczącą zaletę tej książki. To, czyli okazję do weryfikacji przekonań.

Przykład. Ojciec przyszłego trapisty, a na razie chyba raczej ateisty lub agnostyka, był ciężko chory, wydawało się, że umrze. Poinformowano o tym Mertona i…

„Czyż już nigdy nie miałem zobaczyć mego ojca? To wydawało się niemożliwe. Nie wiem czy wtedy przyszło mi na myśl się modlić, ale myślę, że przynajmniej raz lub dwa to zrobiłem, chociaż nie miałem prawie nic z tego, co można by nazwać wiarą. Jeśli się pomodliłem wtedy za ojca, to prawdopodobnie na skutek jednego z tych ślepych, półinstynktownych odruchów natury; które w chwilach przełomowych pojawiają się nawet u ateistów, a chociaż nie są ściśle biorąc dowodem istnienia Boga, to jednak wykazują, że potrzeba wielbienia, uznawania Go jest czymś głęboko wyrytym w naszej zależnej naturze i czymś wprost nieodłącznym od naszej istoty” [3].

Coś takiego, to jest modlitwa kogoś w zasadzie niewierzącego, w czyjejś intencji (tu zdrowia lub życia ojca) nie świadczy o potrzebie uwielbienia Boga, ale o determinacji i strachu przed utratą ojca. O tym mówi znane porzekadło: tonący brzytwy się chwyta. Jeśli wyczerpały się moje pomysły na ratunek, to zrobię coś, w co po prawdzie nie wierzę, ale innego pomysłu już nie mam. Tonący nie ma potrzeby uwielbienia Boga – chce przeżyć. Thomas Merton rozpaczliwie pragnął, żeby ojciec nie umarł, żeby, umierając, nie zostawił go samego, nie porzucił. Tym bardziej, że jego matka wcześniej zmarła na raka.

To przykład, jeden z wielu, kiedy to Merton i ja, z tego samego zdarzenia wysnuwamy zupełnie inne wnioski, inaczej je rozumiemy. I pewnie dlatego ja nie zostałem trapistą.

Z książki można się dowiedzieć, rok po roku, miesiąc po miesiącu, jak to się stało, że Merton przeszedł tak głęboką transformację duchową. Nie ma jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Najprostsza odpowiedź to: widocznie taka była łaska Boga, nie jestem jednak pewien, czy wszystkich ona w pełni zadowoli.




---
[1] Thomas Merton, „Siedmiopiętrowa góra”, Społeczny Instytut Wydawniczy, Kraków, przekład: Maria Morstin-Górska, 1973, s. 16.
[2] Tamże, s. 33-34.
[3] Tamże, s. 36.

niedziela, 9 listopada 2025

Wszyscy tam byli podejrzani

 „Przymus” – Keith Ablow

Tom trzeci cyklu Frank Clevenger. Wcześniej przeczytałem czwarty i szósty (tak mi wpadły w ręce). Tym razem jednak czytanie nie w kolejności chronologicznej okazało się pomysłem chybionym.

Powieści z tego cyklu składają się z dwóch głównych wątków: kryminalnego i ten zwykle jest zamkniętą całością oraz osobistego, psychologicznego, dotyczącego emocjonalnych rozterek Franka, głównego bohatera, jego narkomanii, problemów z kobietami i z adoptowanym synem. Ten drugi wątek w każdym tomie jest kontynuowany chronologicznie.

W „Przymusie” czytelnik poznaje Billa Bishopa, problematycznego nastolatka, którego później doktor Clevenger adoptował, przedstawiona jest też zbrodnia w Nantucket – o rozwiązaniu tej zagadki czytałem w późniejszych tomach.

Na wyspie milionerów, Nantucked, zamordowana została kilkumiesięczna córka milionera Bishopa. Podejrzenie pada na przybranego syna Bishopów, Billa. Psychiatra, Frank Clevenger, rozpoczyna rozwiązywanie zagadki – choć na początku kompletnie nie ma ochoty zajmować się tą sprawą, ale to dość częste w powieściach sensacyjnych.

Reasumując – wiedziałem, jak się to wszystko skończy, ale czytałem, żeby poznać detale. Powieść, a raczej cykl, całkiem niezły, ale radzę jednak czytać we właściwej kolejności.

środa, 5 listopada 2025

Zły kontra dobry psychiatra

 „Psychopata” – Keith Ablow

Kolega polecił mi tego autora. Wcześniej zupełnie go nie znałem ani o nim nie słyszałem. Postanowiłem przeczytać trzy książki Ablowa (lekarza i psychiatry sądowego) i tak trafiłem na jego „Architekta”, „Psychopatę” i „Przymus”.
Architekt” okazał się szóstym tomem cyklu Frank Clevenger, „Psychopata” to tom czwarty, a „Przymus”, który mam w planie na później, tom trzeci. Niechcący zacząłem czytać nie w kolejności chronologicznej, ale specjalnie to nie przeszkadza.

Głównym bohaterem powieści jest Frank Clevenger, wybitny psychiatra. W tym tomie FBI zwraca się do niego o pomoc w sprawie identyfikacji i ujęcia Autostradowego Zabójcy – psychopaty, który morduje przypadkowe osoby w całym kraju, ale zwykle przy autostradach.
Mordercą jest Jonah Wrens, również bardzo dobry, może nawet wyjątkowo utalentowany psychiatra, i jest to wiadome od samego początku. Zorientowałem się już, że w powieściach z tego cyku, Ablow nie proponuje czytelnikowi rozwikływania jakichś tajemnic i zgadywania, kto jest zabójcą. Podobnie jak w „Architekcie” jest to sprawa znana. Fabuła opiera się na specyficznym pojedynku dwóch zdolnych psychiatrów, bo w pewnym momencie Jonah Wrens rzuca wyzwanie Frankowi Clevengerowi; Frank miałby uzdrowić mordercę-psychopatę poprzez listy zamieszczone w „New York Timesie”.

W powieści jest też drugi wątek, prawie równie ważny, to problemy Clevengera z przybranym synem oraz… samym sobą.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Jak przebudować cudze życie

 „Architekt” – Keith Ablow

W zasadzie jest to średniej jakości powieść sensacyjna, może nawet thriller, w którym psychopata zabija bogatych i prominentnych Amerykanów, powiązanych ze studenckim stowarzyszeniem Czaszka i Kości z uniwersytetu w Yale. Zresztą, tożsamość mordercy znana jest właściwie od początku. Wyjątkowa jest w tej powieści pewna okoliczność: gdy współpracujący z FBI psychiatra, Frank Clevenger (główny bohater), jakiś agent FBI lub policjant, odwiedza rodzinę ofiary, by zawiadomić o śmierci męża lub ojca, to bliscy właściwie nie są zrozpaczeni. Zaskoczeni – tak, ale po pierwszym szoku okazuje się, że wiadomość sprawiła im ulgę.

Dodam może, że blurb jest właściwie spojlerem, prezentuje fabułę książki może bez drobnych detali, ale wyczerpująco.