Książkę
dostałem w prezencie – z wdzięczności i szacunku dla ofiarodawcy zabrałem się
do niej w pierwszej wolnej chwili, zamiast odłożyć na półkę w oczekiwaniu dnia,
w którym będę miał okazję sprezentować ją komuś innemu.
Wierzę
w prawdziwość powiedzenia: „gdzie dwóch mówi to samo, to to nie jest to samo”
(a przynajmniej nie musi), więc zacząłem od zorientowania się, kim jest autor
dzieła ułatwiającego zrozumienie i uzasadniającego doktrynę i naukę Kościoła,
broniącego chrześcijaństwa argumentami naukowymi i logicznymi. Ze sporym
zaskoczeniem przyjąłem informację, że jest on… elektrykiem. Z tytułem
doktorskim nawet, ale jednak. Nastąpiło swego rodzaju zderzenie: z jednej
strony wyniesione z domu przekonanie podpowiadało mi, że książki naukowe albo
popularnonaukowe piszą specjaliści, profesjonaliści w danej dziedzinie. Gdyby
Jacek Bacz napisał podręcznik do elektryki, co może nawet zrobił, wszystko
byłoby na swoim miejscu. Poza tym… elektrycy zajmujący się czymś innym niż
elektryczność, budzą mój sceptycyzm właściwie automatycznie (złe wspomnienia po
prostu, które nic wspólnego nie mają z autorem). A o teologii pisać powinni
teologowie, o! Wydaje się, że podobny pogląd prezentuje też Jacek Bacz: „…odpowiedzialne
mówienie i pisanie o religii wymaga kompetencji, jakich trudno oczekiwać od
ludzi mających na głowie zupełnie inne sprawy”*. Z drugiej jednak strony
zaufanie do wydawcy – jeśli katolickie wydawnictwo zdecydowało się książkę
Jacka Bacza wydać, to może jednak autor ma coś ciekawego do powiedzenia na
temat mariażu rozumu, chrześcijaństwa i wiary. I to przeważyło, więc z zainteresowaniem
zacząłem czytać.
Zaczęło
się ciekawie, bo – lakonicznym wprawdzie, ale jednak opisem odejścia autora od
wiary, porzucenia katolicyzmu. Powrót, po latach, był nieco bardziej
skomplikowany, bo wiódł przez lekturę Koranu, która nie sprawiła mu żadnych
trudności, eksperymenty z hinduizmem, a nawet New Age (w jego wczesnej,
rozwojowej wersji). Natomiast lektura Biblii, jak autor sam przyznaje,
początkowo sprawiała mu wiele problemów, ewidentnie była wyzwaniem.
„Opisy
wydarzeń nasyconych wymykającą się naturalnemu rozumowi, nieuporządkowaną
cudownością były po prostu nie do zaakceptowania; samo przypuszczenie, że owe wydarzenia
miały miejsce, było, mówiąc oględnie, intelektualną prowokacją”**.
Jacek
Bacz prezentuje swoje wątpliwości, stawia wiele pytań. Z jego odpowiedziami,
wnioskami, stwierdzeniami, przekonaniami można się zgadzać albo i nie, ale chyba
nie to jest najważniejsze, żeby się z nimi (oraz samym autorem) utożsamiać i w
pełnej zgodnie potakująco, acz bezrefleksyjnie kiwać głową, jak pluszowy piesek
za szybą samochodu. „Przez rozum do wiary” to książka bardzo osobista, w pewnym
sensie nawet intymna, a to oznacza, że podczas lektury, czytelnik ma sporą
szansę na rozprawienie się ze swoimi wątpliwościami, na znalezienie odpowiedzi
na pytania, które jego samego nurtują.
Oto
kilka moich, które narodziły się w trakcie czytania, niezupełnie zgodnych z
przekonaniami autora albo w ogóle przez niego nie podejmowanych: Czy rzeczywiście
ocena religii na podstawie zachowania jej wyznawców MUSI być błędna? Czy nie
świadczy o niej właśnie postawa wiernych? Czy przekonanie: „jeśli tylu ludzi
uwierzyło, to coś w tym musi być, bo przecież oni wszyscy nie mogli się mylić”
faktycznie jest argumentem sensownym, rozumowym? Przecież stosunkowo niedawne
doświadczenie (Niemcy, Hitler, lata trzydzieste) dowodzi, że cały prawie naród
można zmanipulować i otumanić, co nie przesądza jednak o słuszności idei, którą
go otumaniono.
Bywa
i tak, że wobec pewnych wydarzeń inne mamy wątpliwości, odmienne zajmujemy
stanowisko. Ot, choćby rok 1917 i objawienia w portugalskiej Fatimie. Nie
wpadło mi do głowy dociekać, czy zgromadzony tam tłum uległ hipnozie jakiegoś
magika, czy może ludzie ci zmówili się i uzgodnili wcześniej swoje relacje.
Jestem całkowicie przekonany, że rzeczywiście byli oni świadkami zjawiska
nazwanego „tańczącym słońcem” – moje wątpliwości budzi jedynie tendencja do
interpretowania jako epifanii (manifestacji obecności i mocy Bożej) każdego
zjawiska, którego, być może jeszcze, nie potrafimy w żaden sposób wytłumaczyć.
Zastosowanie
układu równań z jedną albo wieloma niewiadomymi do rozważań o Trójcy Świętej,
choć zapowiadało się zabawnie, było tylko nużące.
Książka
mnie wciągnęła, więc mógłbym tak długo…
Pytanie
„dlaczego warto przeczytać »Przez rozum do wiary«?” jest w zasadzie tożsame z „dla
kogo jest ta książka?”. Nie, nie sądzę, żeby na podstawie lektury ludzie
niewierzący nawrócili się i doświadczyli łaski wiary (właśnie – łaski), ale… co
ja tam wiem. Jest to raczej książka dla wątpiących i dociekliwych – to nie jest
zakazane! – oraz wszystkich myślących chrześcijan, bo myśleć też wolno. To
myślenie, rozum właśnie pozwala nam opuścić zaklęty krąg „religijnych
analfabetów” (określenie Tomáša Halíka), co to wierzą żarliwie i gorliwie,
tylko nie bardzo wiedzą w co albo „cosistów” (to też ksiądz Halík): ja tam w
Boga chyba nie wierzę, ale przecież Coś tam nad nami musi być…
Czasem
przekonania, które prezentuje autor, wydać się mogą czytelnikowi naiwne (np.
zachwyt nad stwierdzeniem Chestertona, że bez Boga nie byłoby ateistów) albo
irytujące ze względu na powierzchowne potraktowanie tematu, tym niemniej
skłaniają one do myślenia i w tym ich wartość.
Masz
wątpliwości – przeczytaj, może uda się je rozwiać. Nie masz żadnych wątpliwości
– przeczytaj, uchroni cię to przed fanatyzmem. Wszystko już wiesz – przeczytaj
upewnisz się, czy rzeczywiście masz rację.
Z
Jackiem Baczem nie trzeba się zgadzać; wartość jego książki polega na
pytaniach, jakie czytelnik stawia sobie sam oraz na postawie, jaką przyjmuje
wobec odpowiedzi.
--
* Jacek Bacz, „Przez rozum do wiary.
Fascynująca wędrówka”, WAM 2013, strona 43.** Jacek Bacz, „Przez rozum do wiary. Fascynująca wędrówka”, WAM 2013, strona 26-7.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz