środa, 14 listopada 2007

Upadek rodziny B.

"Buddenbrookowie" – Tomasz Mann


Miejsce akcji: Lubeka - miasto hanzeatyckie, wchodzące w skład Cesarstwa Niemieckiego na prawach samodzielnego landu.
Czas akcji: koniec XVII i połowa XIX wieku.
Bohaterowie: przedstawiciele wielkich rodów kupieckich, oligarchia tamtych czasów - w szczególności rodzina Buddenbrooków.

Czytając "Buddenbrooków" i zdając sobie sprawę, że dom przy Mengstraße 4 w Lubece był rodzinnym domem Henryka oraz Tomasza Mannów, zastanawiałem się, ile w tej powieści ukrytych jest wątków autobiograficznych... Zresztą, oczywistych zbieżności jest o wiele więcej - imię Tomasz, nowy dom przy Beckergrube 52, itd.

Za czasów tak zwanej "komuny" recenzje "Buddenbrooków" mówiły o wadach i słabościach burżuazji, o ich pozornym lekceważeniu szlachetnie urodzonych, których jednocześnie tak bardzo pragnęli naśladować, o konformizmie i sztuczności postaw zorientowanych na jeden tylko cel: świetność firmy. I to wszystko jest prawdą, takie treści niewątpliwie są w powieści obecne, ale czy tylko one?
Jak bardzo etos pracy budowany od podstaw właśnie w tamtych czasach i miejscach, przyczynił się do pozycji gospodarczej dzisiejszych Niemiec?

Krytykować łatwo, ale warto przy tym pamiętać, że krytyka przeszłości świadczy też o teraźniejszości.

„Buddenbrookowie” to historia czterech pokoleń tego kupieckiego rodu w czasach, w których o wartości mężczyzny świadczyła praca od rana do wieczora w kupieckim kantorze oraz nienaganna postawa moralna – tak, jak ja sobie wtedy wyobrażano.
Wiele obecnych zachowań społecznych, choćby zakres i sposób komunikacji z bliskimi, wtedy uważany byłby za skandaliczną obrazę moralności, a może nawet grubą nieprzyzwoitość i zwyczajny brak wychowania. Jednak krytyka tego stanu rzeczy świadczy zarówno o tamtych ludziach, jak i o nas. Tak po prostu było, a Mann opisuje ówczesne życie z fantastycznym realizmem, a nawet naturalizmem.

„Buddenbrookowie” to dzieje upadku rodziny, to fakt. Faktem jest też, że upadek ten następował w czasie, gdy inne rody zdobywały uznanie i powszechny szacunek. Cóż więc się stało i dlaczego?
Degrengolada rodu najbardziej widoczna jest w czasach i w osobie Tomasza Buddenbrooka – zdobywa on właściwie wszystko, co jest możliwe do zdobycia. Jest właścicielem, jeśli nie największej, to jednej z największych firm. Zostaje mianowany konsulem. Ma piękny nowy dom i wspaniałą żonę. I jednocześnie nie ma już zupełnie nic, o co mógłby walczyć.
Na ile ta okoliczność miała wpływ na jego upadek?

Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale powieść „Buddenbrookowie” jest nieco inna dziś niż 20 lat temu. I choćby dlatego warto ją (znów) przeczytać.


poniedziałek, 12 listopada 2007

Myślak na wyspie

"Na zawsze nierozstrzygnięte. Zagadkowy przewodnik po twierdzeniach Gödla" – Raymond Smullyan


Na skwerku spotykają się przypadkowo, po wielu latach, dawni szkolni koledzy. Wymieniają się informacjami o swoim obecnym życiu, o posadach, o domach, samochodach, żonach, dzieciach. Wreszcie jeden z nich chwali się, że ma trójkę dzieci, na co oczywiście drugi pyta o wiek tych dzieci. Słyszy wtedy taką oto odpowiedź:
- Iloczyn liczb lat moich dzieci wynosi 36. Suma liczb ich lat to tyle, ile jest ławek na tym skwerze. Potrafisz odpowiedzieć w jakim wieku mam dzieci?
Jego rozmówca myśli, myśli, myśli i wreszcie odpowiada, że nie jest w stanie tej zagadki rozwiązać, ma za mało danych. Na to jego kolega odpowiada:
- To dla ułatwienia podpowiem ci, że moje najstarsze dziecko gra na skrzypcach.
W tym momencie jego rozmówca wykrzykuje radośnie: teraz wszystko jest jasne, już wiem ile lat mają twoje dzieci i… wymienia ich wiek.
Ile lat mają te dzieci i dlaczego właśnie tyle?


„Na zawsze nierozstrzygnięte” to zbiór zagadek logicznych, jak zresztą sugeruje druga część tytułu. Jednak zagadki, którą zaprezentowałem wyżej, w tej książce nie ma. Nie ma jej tam prawdopodobnie dlatego, że jest ona zbyt łatwa, a nawet banalnie prosta w porównaniu z tymi, które Smullyan w swojej książce umieścił.

W potocznym języku i w codziennym życiu termin „zagadka logiczna” kojarzy nam się z prostą łamigłówką w popularnym czasopiśmie, a „logika” oznacza po prostu zdrowy rozsądek.
Smullyan, jako profesor matematyki i logiki, swoje zagadki tworzy na gruncie logiki matematycznej, a właściwie raczej logiki modalnej. Dziedzina ta wyrosła, jak wiadomo, z rozważań czysto filozoficznych, jednak wypracowane w niej systemy aksjomatyczne zainteresowały matematyków i mają dziś niebagatelne znaczenie w informatyce, teorii dowodu i w zagadnieniach związanych ze sztuczną inteligencją.

Forma zagadek w tym zbiorku, może być nieco myląca. Jest tam bowiem mowa o wyspie rycerzy i łotrów odwiedzanej przez myślaka. Ale uwaga! Smullyan w ten sposób nie rozpoczyna bajki dla dzieci, ale definiuje określoną przestrzeń, w której działają i obowiązują pewne logiczne prawa i zasady, natomiast myślak nie jest pociesznym, kudłatym stworkiem, choć oczywiście można go sobie tak wyobrażać, ale raczej konstruktem wyposażonym w zdefiniowane bardzo dokładnie i ściśle możliwości logiczne.

Jeden z głównych tematów tej książki związany jest z odkryciem Kurta Gödla, zgodnie z którym żaden niesprzeczny system matematyczny nie jest w stanie udowodnić własnej niesprzeczności. Po „lżejszym” i zabawnym wstępie Smullyan koncentruje się właśnie na takich i podobnych zagadnieniach prezentując rozmaite sposoby i metody dowodzenia lub obalania twierdzeń logicznych. Ostatnie rozdziały poświęcone są zagadkom, które na gruncie współczesnej logiki rozwiązane być nie mogą i w związku z tym na zawsze pozostaną nierozstrzygnięte.


piątek, 9 listopada 2007

Goodfather i owca

"Przygoda z owcą" – Haruki Murakami


Wszyscy wiedzą co oznacza słowo „proza”. No, może prawie wszyscy… zresztą zawsze można przecież sprawdzić w słowniku. Także określenia takie jak „współczesny, współczesna, współczesność” nie powinny budzić wątpliwości znaczeniowych. Faktem oczywistym jest też stwierdzenie, że na planecie Ziemia jest wiele rozmaitych krajów.
Z tych trzech prostych elementów, zwłaszcza przy odpowiedniej intonacji głosu (to ważne!), można w języku polskim zbudować konstrukcję niezwykle ciekawą, na przykład – współczesna proza albańska.

Czym jest, albo może być - przy takiej właśnie specjalnej intonacji, współczesna proza albańska? Albo portugalska? Lub kubańska? Ano… jest często literackim dziwolągiem, dziełem z niejasnym przesłaniem i puentą, w którym nie do końca (albo wcale) wiadomo, o co chodzi, dziełem którego nikt właściwie nie rozumie… choćby nawet doczytał je do końca, co zdarza się przeciętnie w 37% przypadków.
Współczesna proza… jakaś tam, ma jeszcze jedną, bardzo istotną cechę – żaden czytelnik za skarby świata nie przyzna się do wyżej wymienionych uczuć i wniosków. Wręcz przeciwnie*.
Powody tego mogą być rozmaite, czasem zagadnięty znienacka krytyk, zamiast przyznać się, że nie wie, co jest grane (bo może inni krytycy wiedzą), mlaśnie ze znawstwem, a to mlaśnięcie - pełne znawstwa rzecz jasna - akolici zaniosą w świat jako pozytywne przesłanie wzmacniane sukcesywnie zgodnie z zasadą głuchego telefonu. A może, po doświadczeniach ostatnich trzech dekad, staliśmy się czytelnikami świadomymi, że człowiek nie zna dnia ani godziny, w której wytwór współczesnej prozy birmańskiej (na przykład) może stać się szlagierem, hitem i przebojem uhonorowanym Literacką Nagrodą Nobla… To jednak, jak mawiał niejaki Kipling, jest już zupełnie inna historia.

Po tym przydługim nieco wstępie wracam do meritum, to jest „Przygody z owcą”. Jest to niezwykle ciekawy i niewątpliwie ambitny przykład współczesnej prozy japońskiej. A dokładniej bardzo odważna próbą połączenia tejże z absurdalną powieścią sensacyjną.
Wątki owczo-mafijne i neurasteniczno-egzystencjalne przeplatają się w „Przygodzie” w sposób pozornie tylko przypadkowy, zauważyłem bowiem, że ilekroć mam ochotę porzucić „Przygodę z owcą” wraz z jej przeciętniutkim bohaterem i zająć lekturą, która będzie „współczesną prozą…” w stopniu nieco mniejszym, na przykład „Czarodziejską Górą” albo „Człowiekiem bez właściwości”, zawsze w tym właśnie momencie na scenę wkraczał wielce tajemniczy Wielki Szef, nie mniej tajemnicza owca, albo ostatecznie dziewczyna z pięknymi uszami. I tak jakoś, kartka za kartką…

Wydaje mi się, że Murakami pisał „Przygodę z owcą” specjalnie na rynek amerykański lub europejski. „Wyprał” swoją powieść z wszelkich akcentów japońskich tak dalece, jak tylko się dało. Nie ma tu imion, tak trudnych do wymówienia i niemożliwych do zapamiętania dla nie-Japończyka, nazwy miejscowości ograniczone zostały do niezbędnego minimum, z potrawami, napojami, wystrojem wnętrz jest podobnie. Do tego Wielki Szef, wraz ze swoim consigliere – przepraszam, z sekretarzem - przypomina dobrotliwie-groźnego Ojca Chrzestnego.
Głównym bohaterem jest trzydziestolatek, amator piwa Heineken, który o dwadzieścia lat za wcześnie przeżywa typowy kryzys wieku średniego i wyraźnie kwalifikuje się na leżankę psychoanalityka. Do tego wszechobecne i palone co chwilę papierosy, ale temu nie ma się co dziwić, powieść powstała pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i tamtą rzeczywistość opisuje.

A na koniec… mam niejasne wrażenie, że Murakami pisząc „Przygodę z owcą” bawił się o wiele lepiej niż ja czytając ją. Zastanawia mnie też, czemu Murakamiego nie odkryto w Polsce 30 lat wcześniej?


* Żeby nie było nieporozumień – współczesna proza… nie jest, a przynajmniej nie musi być kiczem, chałą, makulaturą czy tandetą. Co mogliby powiedzieć Tauregowie po przeczytaniu scenariusza filmu „Miś”? Chyba tylko tyle, że to… współczesna proza polska. Może nawet ambitna.


niedziela, 4 listopada 2007

Bajki rodu Gestalt

"Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć" - Jorge Bucay


Przychodzi pacjent (Demian) do terapeuty (Jorge), przedstawia w kilku zdaniach problem i otrzymuje w zamian bajkę, przypowieść, historyjkę z morałem. Tak wygląda typowa konstrukcja rozdziału tej książki, a jest ich kilkadziesiąt.
Oczywiście bajka jest daleko ważniejsza niż problem pacjenta i rzecz jasna ma wymiar uniwersalny.

Gdybym miał tą pozycję do czegoś porównywać, to natychmiast nasuwają mi się na myśl zbiorki małych form De Mello, takie jak "Modlitwa żaby" czy "Minuta nonsensu". Różnica polega jedynie na tym, że teksty De Mello mają zwykle naturę duchowo-religijną, podczas gdy Bucay obraca się raczej w świecie Gestalt, będącym mieszaniną psychologii, filozofii, sztuki i kto wie czego jeszcze.

Trudno tego typu opowiastki traktować jako poważną receptę na życie (a czy jakieś można?), ale czyta się je lekko, łatwo i przyjemnie, a czasem można nawet dokonać dość zaskakujących odkryć.


sobota, 3 listopada 2007

Żydowskie obrazki

"Żydzi" - Andrzej Żbikowski (seria: "A to Polska właśnie")


Historia Żydów na ziemiach polskich od XII wieku po rok 1996.

Mnóstwo obrazków, część nawet ciekawa, ale to właściwie koniec zalet tej książki. Reszta to daty, fakty, nazwiska, polityka, wydarzenia kulturalne, pogromy, koncepcje, doktryny - czytało się to jak hasła z encyklopedii - sucho, skrótowo, lapidarnie i... zupełnie bez życia. Żadnej ciekawostki, anegdoty, żadnego momentu luźniejszego, pozwalającego złapać oddech w potoku faktograficznej, beznamiętnej relacji.
A miała to być przecież literatura popularno-naukowa. Szkoda, że tej popularności zabrakło i to od początku do końca.


piątek, 2 listopada 2007

Żydzi i Warszawa

"Miłość i wygnanie" – Isaac Bashevis Singer


Taka sobie autobiografia pisarza. Czy w 100% prawdziwa? Prawdopodobnie nie. Nie miało to jednak dla mnie, na szczęście, większego znaczenia.
W "Miłości i wygnaniu" szukałem raczej obrazów, cieni świata, który przestał istnieć w czasie II Wojny Światowej. Dokładnie chodziło mi o życie sztetla oraz żydowskich dzielnic i ulic Warszawy. Znalazłem sporo tego, czego szukałem, a to najważniejsze.

Zadziwiło mnie, że tak wiele mamy ze sobą wspólnego…


poniedziałek, 22 października 2007

Czasy dobre i nie...

"Jak być kochanym" - Janusz Głowacki


Były kiedyś takie czasy, w których wystarczyło, że Smoleń czy jakiś inny Laskowik po wyjściu na scenę mówił „zdrastwujtie” i cała sala turlała się ze śmiechu przez kwadrans. W tychże czasach wydawano szybko i w dużych nakładach książki (felietony, artykuły, reportaże, itd.) autorów piszących zgodnie z jedynie słuszną linią. Pozostali publikowali swoje prace albo za granicą, albo w tak zwanym „drugim obiegu”. Była jednak także trzecia ewentualność – można było pisać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami, ale w taki sposób, żeby nie połapała się cenzura, a jednocześnie dla czytelnika wszystko było jasne – podobnie jak z tym radzieckim pozdrowieniem…

Tą właśnie drogę wybrał Janusz Głowacki w swoich felietonach. W praktyce okazało się to jednak nie takie łatwe, a nawet dość skomplikowane…

„Jak być kochanym” to zbiór felietonów Głowackiego. Część z nich ukazała się już po wyjeździe autora zagranicę, na przykład w „New York Timesie”, ale inne drukowała w swoim czasie warszawska „Kultura”.
I tu właśnie pojawił się problem. Głowacki czasami tak znakomicie zakamuflował treści sprzeczne z „linią”, że oszukał nie tylko cenzorów (którzy podobno „za komuny” byli matołami, tumanami i prawie analfabetami), ale często także czytelników pisma.

Czy Głowacki faktycznie w swoich niektórych felietonach podlizywał się „czerwonej władzy” i jej prominentom? Czy może lizanie było tak namiętne, że należało (jak twierdzi autor) domyślić się, że w rzeczywistości ma oznaczać coś przeciwnego?

Co być może paradoksalne, odpowiedź na te pytania zupełnie mnie nie interesuje. W przypadku felietonów Głowackiego nie ma to znaczenia. Ktoś kiedyś napisał, że teksty, które się doskonale czyta, uwodzą czytelników bez względu na ewentualne błędy merytoryczne autorów. I tak właśnie jest z tekstami w „Jak być kochanym”. Głowacki świetnie pisze. A, o czym pisze, to już czasami mniej ważne.

Jednego mi tylko żal – tak, jak minął czas na polityczne kabarety, tak mija i na stare felietony tego typu. Związane z określonymi wydarzeniami i konkretnymi osobami sprzed trzydziestu lat, z dnia na dzień odchodzą wraz z tamtą epoką i ludźmi, którzy ją pamiętają. Wyrafinowane złośliwości, subtelna ironia, zabawne aluzje, którymi tak biegle posługuje się Głowacki, stają się po prostu mało zrozumiałe i zupełnie nie śmieszne.
A szkoda…

Świetna książka, ale jeśli ktoś nie pamięta lat przynajmniej osiemdziesiątych, może ją uznać za nieco mniej świetną, bo po prostu sporej części zwyczajnie nie zrozumie.


sobota, 20 października 2007

Brutalni mordercy

"Rycerze Bushido" – Lord Russell of Liverpool


Lord Russell of Liverpool, autor “Pod biczem swastyki”, zaprezentował tym razem historię japońskich zbrodni wojennych. Nie jest to oczywiście dzieło kompletne – autor ograniczył swoje badania i rozważania do czasów narodzin współczesnego militaryzmu japońskiego w latach trzydziestych XX wieku, opisał wojny japońsko-chińską i japońsko-sowiecką, aby główny nacisk położyć na czasach II Wojny Światowej.

Książka ma charakter popularno-naukowy, opracowana została na podstawie dokumentów, dowodów procesowych i zeznań świadków, koncentruje się na genezie i rozwoju określonego zjawiska historycznego, tym niemniej znalazły się w niej też, epatujące mniej wyrobionego czytelnika, szczegółowe opisy wymyślnych tortur, gwałtów czy kanibalizmu. Garść archiwalnych fotografii też wywołuje mocne wrażenie.

Pozycja, która znakomicie uzupełnia wiedzę Polaków o II Wojnie Światowej - ograniczoną zwykle do europejskiego teatru wydarzeń - faktami z działań na drugiej półkuli, na Dalekim Wschodzie, w Indiach Holenderskich, Sumarze, Birmie, itd.


czwartek, 18 października 2007

Emigracyjny smutek

"Cienie w raju" – Erich Maria Remarque


„Kochaj bliźniego” to rewelacyjna opowieść o ludziach, którzy po dojściu Hitlera do władzy muszą opuścić Niemcy. Część z nich wydalono, część uciekła przez „zieloną granicę” przed prześladowaniami, często przed obozem koncentracyjnym i okrutną śmiercią. Błąkają się teraz po Europie nigdzie nie chciani, nigdzie niepotrzebni. Bez środków do życia, bez zgody na pobyt, bez dokumentów…

„Cienie w raju” to jakby kontynuacja tego właśnie wątku i może nieco podobnych tematów poruszonych w „Łuku Triumfalnym” – niektórym emigrantom, większość z nich to niemieccy Żydzi, udaje się przedostać do Ameryki. Lądują w raju i…

Wielu bez problemów zdobywa zgodę na pobyt, a także lepszą lub gorszą pracę. To jednak niczego nie zmienia - smutek, neurasteniczna nostalgia, żal, beznadzieja nie mijają. Może nawet wprost przeciwnie.

O ile ludzie ci w „Kochaj bliźniego” wywoływali żywe współczucie, tutaj zaczynają momentami irytować. Wydaje się, że wpadli w jakąś koszmarnie smętną pułapkę – do Niemiec wrócić nie mogą, bo grozi to śmiercią, natomiast w Stanach nie potrafią się odnaleźć, nie czuja się dobrze, nie chcą tu być.
Co więcej, wielu z nich zdaje sobie sprawę, że nigdzie na świecie nie ma i nie będzie już „ich miejsca”. Po zakończeniu wojny Niemcy, do których nareszcie będą mogli wrócić, nie będą już tym samym krajem, który oni pamiętają i za którym tęsknią.

Jest to przygnębiająca opowieść o ludziach, którzy uciekli reżimowi i… co brzmi paradoksalnie, w ten właśnie sposób przegrali życie.

Na wieść o kapitulacji, Kahn, który skutecznie wymykał się gestapo ratując przy okazji wielu innych ludzi, popełnia samobójstwo. Ross – główny bohater – postanawia porzucić kochaną kobietę i wrócić do Niemiec, ale po latach dopiero zrozumie, że było to jeden z gorszych pomysłów na życie. Jedynie doktor Ravic (znany z "Łuku Triumfalnego") wydaje się mieć szansę na nowe życie. Ktoś umiera, ktoś trafia do więzienia…

Smutek, beznadzieja, przegrane życie…