"Global Nation" - Grzegorz Kopaczewski
O Polakach mieszkających czasowo (praca) poza granicami Polski świetnie pisał w swoich felietonach i wspomnieniach Głowacki. Kapitalnie przedstawił ten temat Redliński ("Szczuropolacy"). Podjął go też Grzegorz Kopaczewski, ale chyba jednak mu nie wyszło. Przynajmniej nie tak dobrze. A może wcale...
"Pierwsze Bayswater, sprzed znajomości z Bradem i resztą, to chyba był szczyt "Cool Britania". Rząd wciąż jeszcze przekonywał, że wszystko jest cool: Millenium Dome, Millenium Bridge, London Eye, a najbardziej sam premier. Kończył się britpop i wydawało się, że nie będzie już Blur, a Radiohead (Kid A) stali się więksi niż wszechświat (i sam Oasis). To było lato premiery snickersa crunchera i małego, grubego samolociku, który z bilbordów mówił" BuzzAway- Dublin £29 return" (pionierski okres europejskich linii low cost, sprzed epoki przejęć Ryanair)".
Do tego całe akapity, a nawet strony pisane po angielsku i nie tłumaczone- bo to przecież nie byłoby cool (cokolwiek to znaczy).
Przychodziło mi do głowy pytanie - o co tobie facet głównie chodzi? Chcesz się popisać znajomością angielskiego, chcesz udowodnić, jaki z ciebie luzak i jak swobodnie czujesz się w Londynie? No, dobrze... to całkiem niezły argument. Ale dlaczego za moje pieniądze?
Druga część książki, traktująca o pobycie autora w Nowej Zelandii robi wrażenie doklejonego na siłę tekstu z przewodnika. O ile jeszcze w części londyńskiej jestem w stanie poczuć klimat opisywanego środowiska, to tu... Przykro mi.
"Pierwsze Bayswater, sprzed znajomości z Bradem i resztą, to chyba był szczyt "Cool Britania". Rząd wciąż jeszcze przekonywał, że wszystko jest cool: Millenium Dome, Millenium Bridge, London Eye, a najbardziej sam premier. Kończył się britpop i wydawało się, że nie będzie już Blur, a Radiohead (Kid A) stali się więksi niż wszechświat (i sam Oasis). To było lato premiery snickersa crunchera i małego, grubego samolociku, który z bilbordów mówił" BuzzAway- Dublin £29 return" (pionierski okres europejskich linii low cost, sprzed epoki przejęć Ryanair)".
Do tego całe akapity, a nawet strony pisane po angielsku i nie tłumaczone- bo to przecież nie byłoby cool (cokolwiek to znaczy).
Przychodziło mi do głowy pytanie - o co tobie facet głównie chodzi? Chcesz się popisać znajomością angielskiego, chcesz udowodnić, jaki z ciebie luzak i jak swobodnie czujesz się w Londynie? No, dobrze... to całkiem niezły argument. Ale dlaczego za moje pieniądze?
Druga część książki, traktująca o pobycie autora w Nowej Zelandii robi wrażenie doklejonego na siłę tekstu z przewodnika. O ile jeszcze w części londyńskiej jestem w stanie poczuć klimat opisywanego środowiska, to tu... Przykro mi.